Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wybory przez prawybory

Donald Tusk jednym zdaniem, że nie kandyduje, wprawił polską politykę w stan szoku. Większość uczestników gry sprawia wrażenie zagubionych, jakby ktoś nagle zmienił boisko. Już nie gramy w koszykówkę, ale zaczynamy pierwszy set siatkówki.

Przez ponad dwa lata powtarzano jak mantrę, że wszystko, co robią premier, rząd i PO, podporządkowane jest jednemu celowi – prezydenturze Tuska. Wydawała się ona prawie pewna. Teraz potrzeba nowego opisu sytuacji i nowych strategii.

Tymczasem przynajmniej miesiąc będziemy czekać na kandydata PO, czyli głównego przeciwnika Lecha Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński wszystkich, którzy wierzyli, że PiS ma kandydata zapasowego, pozbawia złudzeń: tylko brat będzie kandydował. „Prawdziwe” sondaże jego zdaniem są niezłe, różnice do nadrobienia, no i znika główny przeciwnik, czyli Tusk.

Nowa sytuacja polega jednak na tym, że obecny prezydent i jego obecność lub nieobecność stają się mniej ważne od procesu wyłaniania głównego kontrkandydata, czyli tego, którego ma wskazać Platforma. Ciekawy, choć ryzykowny, pomysł prawyborów – ze względu na uruchomienie rywalizacji, która może zaowocować powstaniem trwałych frakcji w dotychczas monolitycznej partii – będzie przez kilka tygodni absorbował opinię publiczną.

Już dziś, choć to dopiero początek tej wewnętrznej kampanii, pojedynek między Bronisławem Komorowskim a Radosławem Sikorskim przyćmił inne wydarzenia. Momentami można wręcz odnieść wrażenie, że prawdziwe wybory odbywają się już na obecnym etapie. W tym kontekście można uznać, że prawybory są dobrym posunięciem marketingowym PO, chociaż widać, że idea narodziła się pospiesznie. Może gdyby była bardziej przemyślana, dopuszczono by do startu kandydatów spoza partii, na przykład kogoś w rodzaju prof. Marka Safjana. Może należało rozmawiać z Andrzejem Olechowskim, co byłoby znakiem, że Platforma próbuje partyjnego otwarcia. Tym bardziej że wiele nie ryzykuje, bo z każdym, oprócz przedstawiciela PiS, jest zdolna do współpracy.

Dzięki prawyborom Donald Tusk nie zrzuci z siebie odpowiedzialności za wyniki wyborów prezydenckich i ewentualną przegraną kandydata Platformy. Zarzut podstawowy i tak będzie brzmiał: dlaczego sam nie wystartował, z nim przecież byśmy wygrali. Oczywiście, wygrana umocni jego pozycję jako szefa partii i premiera. Chociaż prorokowanie, że prezydent wyłoniony z Platformy będzie tylko marionetką w rękach Tuska, jest grubą przesadą. Sprawujący ten urząd z racji usytuowania – częściowo w konstytucji, ale przede wszystkim w społecznej świadomości – może wybić się na sporą niezależność.

Jeżeli Lech Kaczyński z tej szansy nie skorzystał, to bardziej może niż więzy partyjne z PiS ograniczała go psychologicznie zrozumiała, ale politycznie zabójcza troska o brata i widzenie otaczającej go rzeczywistości poprzez pryzmat polityki prowadzonej przez Jarosława Kaczyńskiego. Donald Tusk jest dziś w pozycji zdecydowanie lepszej niż Jarosław Kaczyński, bo to on narzuca tempo tego wyścigu, on narzuca taktykę walki, ale obaj znajdują się na pozycjach obciążonych poważnym ryzykiem. Ryzyko Tuska jest większe, bo wiązać się może z utratą władzy; u opozycji najwyżej frustracja wzrośnie, ale do pacyfikowania jej objawów prezes PiS przywykł, ma w tym nawet dużą wprawę.

 

Wobec zwarcia dwóch dużych obozów w bardzo trudnej sytuacji znaleźli się pozostali realni i potencjalni kandydaci do prezydentury. Kandydowanie Tuska wskazywało wszystkim drogę dość prostą – premier to urząd, który najbardziej zużywa, nie bez powodu żaden jeszcze premier nie wybił się na prezydenturę, a nawet tego nie próbował. Premier w każdej kampanii jest najbardziej poręcznym chłopcem do bicia. Za wszystko: za brak reform w służbie zdrowia, brak autostrad, emerytur mundurowych, można dowolnie braki wyliczać, listę tę wydłużać, gdyż każdy rząd łatwo krytykować za coś, czego nie ma, a być powinno.

Nieco trudniej wyznaczyć pole zwarcia z nie-premierem. Oceniając zresztą dotychczasową drogę polityczną, poglądy i sposób działania Jerzego Szmajdzińskiego czy Andrzeja Olechowskiego, trudno nie zauważyć, że zdecydowanie bliżej im do Platformy niż do PiS. Czym, poza brakiem partyjnej przynależności, i to od niedawna, Olechowski różni się do Bronisława Komorowskiego? Większym doświadczeniem w sprawach zagranicznych? Ma trochę większe, ale kompetencje prezydenta w tej akurat dziedzinie Trybunał Konstytucyjny pomniejszył. Zdolnością do kompromisu? Komorowski nie jest bezkrytycznym partyjnym funkcjonariuszem i można z nim szukać odpowiedzialnych kompromisów. Liczbą pełnionych w przeszłości państwowych funkcji? Doświadczenie mają porównywalne, a nawet po stronie Komorowskiego rysuje się przewaga.

Być może nieco łatwiej byłoby znaleźć różnice z Radosławem Sikorskim, którego poglądy w wielu sprawach są zagadką, ale generalnie poruszamy się w gronie polityków przewidywalnych. Czy Olechowski zakwestionuje politykę zagraniczną Tuska i Sikorskiego, jak czyni to prezydent i jego doradcy, z panami Szczygłą i Waszczykowskim z Biura Bezpieczeństwa Narodowego na czele? Przecież nie stanie w tym szeregu bez obawy zupełnej kompromitacji. Podobnie jak nie stanie w tym szeregu Jerzy Szmajdziński, i tak ponad miarę obarczony koalicją SLD z PiS w mediach publicznych i jawnym rozgrabianiem kolejnych anten przez te dwie partie.

Czy spory tych kandydatów z kandydatem PO będą rzeczywiście autentyczne, tak jak autentyczny, naładowany emocjami – prawda, że zbyt często negatywnymi – jest spór Platformy z Prawem i Sprawiedliwością?

I tak jak autentyczny, choć może uwolniony od skrajnych emocji, byłby ich spór z PiS, którego wizję państwa, nie tylko tę realizowaną w czasie rządów Jarosława Kaczyńskiego, ale również tę zapisaną w projekcie konstytucji PiS, odrzucają.

 

Trudno więc po zniknięciu głównego rywala znaleźć dziś pole zmagań. Na dodatek takich, które pobudzą społeczne emocje, bo polityka to także emocje; one również wyzwalają energię obywateli, sprawiają, że wyborcy idą do urn, a nie zostają w domach. Andrzej Olechowski próbuje swojej szansy szukać na polu obrony obecnej konstytucji, u której narodzin legł polityczny kompromis i która na zasadzie kompromisu i współdziałania władz się opiera. Dlatego – mówi – potrzebny jest bezpartyjny prezydent, który obdarzony autorytetem zdystansuje się od bieżących politycznych sporów, będzie mediować, powściągać i hamować. To bardzo piękna, ale mocno utopijna wizja. Odpowiedzialny prezydent może oczywiście hamować wetem szaleństwa władzy wykonawczej, ale nie obniży temperatury politycznego sporu, zwłaszcza w perspektywie wyborów parlamentarnych. Pozostanie raczej niezauważony.

Jerzy Szmajdziński ma sytuację nieco prostszą, bo od niego zwycięstwa nikt nie oczekuje. Wymaga się, aby nieco poprawił wynik lewicy i spróbował zjednoczyć różne środowiska, które kiedyś wokół SLD się grupowały, ale potem odchodziły, były odpychane, miały ambicje poszukiwania własnych dróg. Może także dlatego, aby w przyszłości okiełznać władzę Grzegorza Napieralskiego i nie dopuścić do kolejnych koalicji z PiS.

Kandydowanie Szmajdzińskiego jest więc kolejnym etapem walki o odbudowę pozycji lewicy i budowę własnej pozycji wewnątrz partii. Dlatego jego kampania mało kogo emocjonuje, nie widać wokół tego kandydata sporów i nie widać też niczego, co miałoby stać się nową polityczną jakością. Jeżeli polem walki z Bronisławem Komorowskim ma być liczba projektów ustaw autorstwa Sojuszu, których nie wprowadził pod obrady, to marszałek łatwo może policzyć, co na tym stanowisku robili jego poprzednicy z SLD. Bilans nie będzie dla Komorowskiego zły. Ponadto, jeśli wicemarszałek Sejmu przyznaje się do własnej bezradności, to może nie jest najlepszym i najskuteczniejszym kandydatem?

 

To są właśnie przejawy bezradności praktycznie wszystkich wobec nowej sytuacji. Może ją jednak odmienić ten, który już raz politykę zmienił, czyli Donald Tusk. Figury poprzewracał przecież nie dla samej zabawy, ale w imię ambitnego projektu modernizacyjnego. Pora więc ten projekt przedstawić. I to nie tylko w formie haseł odnoszących się do reformy finansów publicznych. W ciągu 20 lat mniej więcej omówiono, co trzeba w Polsce zmienić, wiemy też, jakie projekty grzęzły, czasem nawet nie wiadomo dlaczego. Z powodu niesprawności rządzących? Aparatu urzędniczego? Niechęci do wchodzenia w zwarcia ze znaczącymi grupami społecznymi czy środowiskami?

Do takiego projektu modernizacyjnego mogliby się, a nawet powinni, odnosić kandydaci. Debata prezydencka stawałaby się bardziej autentyczna, mniej zawieszona w próżni czy na kolejnych, wyszukiwanych na siłę hakach.

Janina Paradowska

Polityka 9.2010 (2745) z dnia 27.02.2010; Kraj; s. 16
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną