Zgodnie z przewidywaniami cudu nie było. Bronisław Komorowski wygrał pewnie prawybory w Platformie Obywatelskiej, chociaż wyniku Radosława Sikorskiego nie należy lekceważyć. Nieco ponad 30 proc. głosów, w tym sporo w gronie najmłodszych wyborców, świadczy o tym, że jest politykiem przyszłości ze sporym potencjałem. Może nawet większym, niż pokazała to sama prawyborcza kampania.
Kandydat obliczalny
Wygraną Komorowskiego interpretuje się jako opowiedzenie się za kandydaturą bardziej obliczalną i bezpieczną, za politykiem przewidywalnym, lojalnym, nieco konserwatywnym, którego karierę prezydentura może zwieńczyć. Należy przecież do pokolenia będącego od zawsze w posierpniowej polityce. Uznano, że to kandydowanie mu się po prostu należy. Komorowskiego łatwiej też może przyjąć opinia publiczna w ostatecznych wyborach, gdyż bardziej odpowiada on wizerunkowi statecznego prezydenta, polityka umiaru, skłonnego do kompromisu. W Sikorskim było więcej niewiadomych, był jakiś błysk szaleństwa, nawet w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wprawdzie należy do grona polityków najpopularniejszych, obdarzanych największym zaufaniem przez opinię publiczną, ale przede wszystkim z racji rządowej funkcji, a nie z racji jego poglądów czy pozycji w partii, której członkiem jest przecież od niedawna. Tak naprawdę nie wiadomo, czy jest politykiem partyjnym, czy bardziej indywidualistą i tylko członkiem ekipy Donalda Tuska.
Nie bardzo też wiadomo, czy Polacy, nawet ci z większych miast, gdzie w dużej części kształtuje się ostateczny wynik wyborów, są już na taką prezydenturę przygotowani. Podobać się, a być wybieralnym – to jednak dwie różne sprawy.
Jeżeli Radosław Sikorski prawyborcze doświadczenie potraktuje jako gromadzenie politycznego kapitału, może stać się przyszłością polskiej nowoczesnej polityki. Jeśli jednak niewątpliwa gorycz porażki (składał gratulacje Komorowskiemu z wielkim taktem, ale najwyraźniej przez łzy) stanie się li tylko balastem, z tej polityki łatwo może wypaść.
Nie należy do grona charyzmatycznych liderów, którzy tworzą partie i prowadzą je ku sukcesom. W trakcie tej kampanii nie zgromadził wokół siebie grona ludzi podobnie myślących, z którymi mógłby coś w przyszłości tworzyć. Jego zróżnicowane zaplecze składało się z polityków regionalnych, ideowo dość mu odległych, jak Jarosław Gowin (wystarczy kwestia stosunku do in vitro czy obecności Kościoła w życiu publicznym), albo znajdujących się dziś na obrzeżach głównego nurtu w PO, jak Sławomir Nitras, eurodeputowany niemogący odnaleźć swojego miejsca po odejściu Jana Rokity. Można wnosić, że było to bardziej zaplecze taktyczne, gdzie nagromadziło się sporo rozmaitych frustracji. Nie znaczy to, że w zapleczu Komorowskiego takich osób nie było, ale jednak za tym kandydatem stanął trzon Platformy Obywatelskiej.
PO już wygrała?
Jest niewątpliwą zasługą Radosława Sikorskiego, że „wyzwolił” Bronisława Komorowskiego z… Bronisława Komorowskiego. Stanowisko marszałka Sejmu nie należy do tych, na których zyskuje się wielką popularność lub gwałtownie się ją traci. Nawet bardzo stronniczy politycznie marszałkowie nie wywołują większych emocji w opinii publicznej, a sami tracą z czasem polityczne emocje i aspiracje, schodząc na boczny polityczny tor. Zdanie Komorowskiego, że czuje się politykiem spełnionym, które tak często powtarzał w ostatnich latach, nie jest puste. Marszałkowanie to jednak rutyna, która usypia polityczne temperamenty.
Prawybory, a już zwłaszcza w duecie z Sikorskim, zmusiły marszałka do znacznego wysiłku i trzeba przyznać, że to wyzwanie ze sporym sukcesem podjął. Stał się na powrót waleczny, zdecydowany, wrócił do prostego, ale wyrazistego przekazu (może wyjąwszy niezrozumiałą wpadkę z in vitro, kiedy to najwyraźniej w tłumaczeniach się pogubił). Pokazał, że potrafi być zdeterminowany i silny. On jeden przypomniał, że jednak trzeba zmierzyć się z resztkami po państwie PiS, że ważna jest kwestia praw i wolności obywatelskich.
To była zupełnie niezła rozgrzewka. Przy dynamicznym Sikorskim Komorowski musiał stać się bardziej wyrazisty i bardziej dynamiczny także w kwestii wizji prezydentury, która wcale nie musi być elementem dekoracyjnym przy premierze i przewodniczącym Tusku. W tej sprawie rolę bardziej dekoracyjną i wspomagającą premiera brał na siebie raczej Sikorski.
Prezydent ma na tyle silną pozycję, że nawet w naszym na wpół kanclerskim systemie prawie automatycznie zyskuje sporą niezależność i to nie naciągając prawa czy je ignorując, co robi często obecny prezydent. Dywagacje, że kandydat PO byłby w gruncie rzeczy marionetką Tuska, przejściowym posiadaczem pałacu czy żyrandola, były mało sensowne, choć na pewno jeszcze powrócą w kampanii jako argument opozycji. Siła mandatu pochodzącego z powszechnych wyborów robi jednak wrażenie i daje poczucie własnej godności i niezależności. Naprawdę rzecz bowiem nie w tym, czy prezydent pochodzi z partii politycznej, czy nie, ale czy ma zdolność wzniesienia się ponad interesy własnej partii, czy jest zdolny do współpracy z innymi siłami politycznymi i czy czasem potrafi płynąć pod prąd. Komorowski pokazał, że potrafi, gdy jako jeden z nielicznych sprzeciwił się owczemu pędowi PO do naśladowania PiS w rozwiązywaniu Wojskowych Służb Informacyjnych.
Nie jest także tajemnicą, że marszałek Komorowski na lewicy postrzegany jest jako ten, z którym można się porozumieć, że także w PiS są politycy, z którymi ma zupełnie dobry kontakt. Pod tym względem jest bardziej akceptowany niż Sikorski, któremu pamięta się liczne antykomunistyczne deklaracje czy wolę zburzenia Pałacu Kultury. Rzeczy to może drobne, ale w kampanii wyborczej, zwłaszcza agresywnej, liczyć się będzie wszystko.
Przy ocenie prawyborów często można było usłyszeć opinie, że bez względu na to, kto zostanie kandydatem, i tak wygrała już PO. Gdy wziąć pod uwagę zainteresowanie mediów, choć już niekoniecznie większości opinii publicznej, to rzeczywiście Platforma zagarnęła ten miesiąc dla siebie bez walki. Opozycja była bezradna, nie potrafiła zdobyć się nawet na poważniejszy komentarz do tego nietypowego w naszej praktyce politycznej zdarzenia. Pomysł, choć wymuszony rezygnacją Tuska i początkowym niezdecydowaniem Komorowskiego, czy kandydować, okazał się kolejnym strzałem w dziesiątkę. Zdarza się jednak, że po celnym strzale następne lądują poza tarczą.
Po wyborze kandydata trzeba wybrać władze
Prawybory postawiły więc przed Platformą nowe wyzwania. Nie chodzi o jakiś głębszy podział czy zróżnicowanie, bowiem partie dzielą się w chwili upadku, a nie sukcesu. Żaden z kandydatów nie objawił się jako nowy lider, frakcje kandydatów są wyłącznie taktyczne i najpewniej rozpadną się po wyłonieniu kandydata. Ale do wyborów trzeba podtrzymać podwyższoną temperaturę emocji i to nie tylko kreując nowe wydarzenia.
Zwłaszcza że choć premier nie kandyduje, to jednak obiektem ataku stanie się rząd i to on będzie zdawał rachunek z rządzenia, zaś Platforma będzie składać sprawozdanie, jaką partią jest w rzeczywistości. Trzeba więc planu działań rządu, rozstrzygnięcia istniejących w jego łonie sporów i przedstawienia owej wizji modernizacji, jaką ma wspierać przyszły prezydent.
Sukces tego nietypowego wyboru kandydata został znacznie pomniejszony przez niską frekwencję w prawyborach. Jeśli połowy członków partii, czyli ludzi, wydawałoby się, politycznie aktywnych, nie interesuje, kto będzie kandydatem ugrupowania do najwyższego urzędu w państwie, to znaczy, że albo są to martwe dusze, albo członkowie przypadkowi liczący na jakieś posady, które zwykła rozdawać partia znajdująca się przy władzy. Albo po prostu tacy, którzy zostali namówieni do zapisania się przez kogoś aspirującego do stanowisk w regionie, potocznie zwani słupami. Nie przypadkiem zapewne w trakcie uroczystego ogłoszenia kandydata mniej rozmawiano o pojedynku Komorowskiego z Sikorskim, a więcej o tym, kto rozdaje karty w poszczególnych regionach, jakie są to karty i co może się zdarzyć przed wyborami samorządowymi.
W Platformie równolegle trwa prawdziwa kampania, która ma doprowadzić do majowego kongresu. W niej kłębią się emocje, ścierają się różne frakcje, rosną lub gasną ambicje działaczy. Można łatwo przewidzieć, że pierwszym obiektem ataku stanie się Grzegorz Schetyna, sekretarz generalny partii, dla którego 47 proc. biorących udział w głosowaniu nie jest sukcesem. Najprostsze adresowane do niego pytanie brzmi – jaki jest stan partii, jeśli aż tylu nie głosuje, gdzie ta słynna sprawność sekretarza generalnego?
To stanowisko w każdej partii jest kluczowe i w PO chętnych na nie oczywiście nie brakuje. Rok, dwa temu pozycja Schetyny byłaby niezagrożona, dziś po odejściu z rządu, gdy nie są jasne jego relacje z Tuskiem, sytuacja się zmieniła. Może więc być sporo prawdy w sugestiach, że aby wybrać nowego sekretarza generalnego, Schetynie ofiarowane zostanie ewentualnie stanowisko marszałka Sejmu, chociaż wizerunkowo mało do tej funkcji przystaje.
Nie ma jednej zwartej frakcji przeciwników Schetyny, ale jest wielu działaczy PO, którzy chcieliby sekretarzowi generalnemu przynajmniej dopiec, zrewanżować się za ową „żelazną rękę”, biegłość w zakulisowych grach, czasem bezwzględność. Są też młodsi, ambitni, którzy chcą awansować. Jest więc pole do wewnątrzpartyjnych gier, które w szukającym sensacji otoczeniu medialnym będą kreować raczej „afery” niż wydarzenia dla partii pozytywne. Tymczasem doprowadzenie do dobrego wyniku Komorowskiego wymaga kreowania właśnie zdarzeń pozytywnych. Platforma przekonała się ostatnio, jak pomogły jej i rezygnacja Tuska, i prawybory, a więc wydarzenia, które można było pokazać opinii publicznej z jednej strony jako wolę premiera reformowania kraju, z drugiej jako ważny proces demokratyzowania partyjnej struktury. Tymczasem zamiast postępów demokratyzacji może być potrzebna właśnie żelazna ręka Tuska, uśmierzająca spory i powściągająca nadmiar ambicji.
Święto było, do roboty
Prawdą bowiem jest, że Platforma, największa polska partia, ma bardzo wiele słabości, brakuje jej dobrych działaczy, dobrych kandydatów na ważne stanowiska samorządowe, choćby na prezydentów ważnych miast. Prawdą jest, że w wielu regionach nie ma wybijających się, zyskujących polityczne znaczenie osób, że wytworzyła się luka pokoleniowa, a do partii wstępują ci, którzy traktują udział w polityce jako możliwość zatrudnienia. Tym ostrzejsza walka, w trakcie której przeciwników z własnej partii, ale z innej miejscowej frakcji wycina się w pień, czego pokaz dano ostatnio w Łodzi. Każda partia będąca przy władzy zna ten proces chorobowy, żadna się przed nim nie ustrzegła, mimo że jest on niszczący.
Platforma po prawyborach znalazła się więc w dość szczególnej sytuacji. Z jednej strony ma pokusę świętowania sukcesu, napawania się nim, co w prostej linii prowadzić może do arogancji, bo przecież skoro wszystko tak dobrze idzie, to zapewne pójdzie i dalej, mamy dwie kadencje, nikt nas nie zatrzyma. Z drugiej, wypada się zmierzyć z tym procesem, jaki nieśmiało zapoczątkowano prawyborami, a więc z wewnętrzną demokratyzacją, która nie może przerodzić się w anarchię, z przygotowaniem nowoczesnego programu, otwarciem na nowych ludzi i środowiska. Ten proces rozpoczął się przed wyborami do Parlamentu Europejskiego i gdzieś utknął. Można więc powiedzieć – święto już było, święto się skończyło, zaczyna się rządowy i partyjny dzień powszedni. I oczywiście kampania. Taka już zupełnie prawdziwa.