Słyszymy to od wielu polityków i takiego opóźnienia zapewne oczekuje też społeczeństwo. Tyle tylko że kalendarz biegnie i jeszcze w tym tygodniu poznamy kandydatów do urzędu prezydenckiego (takie terminy wymusza Konstytucja).
Już wcześniej zgłaszani Tomasz Nałęcz i Ludwik Dorn wycofali swoje kandydatury, teraz wszyscy czekają tak naprawdę na dwie personalne decyzje. Przede wszystkim na kandydata PiS i na kandydata SLD, którzy będą musieli zastąpić zmarłych tragicznie Lecha Kaczyńskiego i Jerzego Szmajdzińskiego. Jeśli nawet w obu formacjach trwają jakieś przymiarki i rozmowy to do opinii publicznej docierają raczej zapewnienia, że jeszcze nic nie wiadomo, że nikt nie ma głowy do podejmowania decyzji, że jeśli już to – tak jak pokazuje przewodniczący Napieralski – w dyskusjach i rozmowach testuje się jakieś warianty eksperymentalne. Typu – szukamy kandydata ponadpartyjnego, a może poprzemy Andrzeja Olechowskiego, a może jednak nie...
Na dobrą sprawę zagadka sprowadza się jak na razie do pytania, czy do wyborów prezydenckich stanie Jarosław Kaczyński. Zachęcają go do tego nie tylko koledzy partyjni, ale też niektórzy publicyści i komentatorzy, zwłaszcza ci, którzy wierzą w ideę reinkarnacji Czwartej RP. Jest to zachęcanie dość jeszcze delikatne. W końcu wszyscy rozumieją i czują ogrom nieszczęścia jaki uraził brata zmarłego prezydenta, niemniej oczekiwanie staje się z każdą godziną coraz bardziej niecierpliwe.
Bo i przyznać trzeba, że kandydatura ta ma swoją oczywistość i – jak się wydaje – dużą potencję wyborczą. Jest ona naturalnie wzmacniana dramatem śmierci pary prezydenckiej i okazywanym potem powszechnym uczuciem smutku i solidarności, zamkniętym symbolicznie pochówkiem na Wawelu. Jarosław Kaczyński, i na dobrą sprawę tylko on, może być zaprezentowany w kampanii wyborczej nie tylko jako naturalny spadkobierca idei oraz marzeń politycznych i ideowych Lecha Kaczyńskiego.