Dzisiaj jednak nie ma swojej opowieści, nie ma – jak to się często mówi – świeżej narracji. Oczywiście, jest to skutkiem tragedii smoleńskiej i trwającej właściwie bez przerwy żałoby narodowej, której tonację i styl tak naprawdę politycznie przechwyciło Prawo i Sprawiedliwość i jego kandydat na prezydenta Jarosław Kaczyński. To nie tylko dlatego że osobisty wymiar tragedii wywołał zrozumiałą i naturalną falę współczucia i sympatii, także dlatego że lider PiS – obojętnie czy szczerze, czy taktycznie – objawił się w postaci łagodnej, godnej, cierpiącej. I do tego, jak na razie bardzo oszczędnie, wydziela swoją osobę opinii publicznej. Tak oszczędnie, że pozostaje wsłuchiwać się w te kilka zdań, które zdążył powiedzieć. Ale zabawa jest dość mało owocna, bo były one wszystkie gładkie i ogólnikowe. Jedni więc słyszeli po prostu bądź żałobne tony, bądź jakieś nawiązania do idei Polski, którą Kaczyński straszył jeszcze niedawno.
Inni, którzy w tej kampanii ruszyli do bitki właściwie zaraz po katastrofie, po prawdzie przelicytowali najbardziej agresywne okrzyki i hasła z okresu wzmożenia moralnego Czwartej RP. Zatem na górze spokojny i elegancki kandydat, na dole zaś łobuzerka i chuligaństwo. A wszystko w sosie patriotyczno- kościelno-swojskim. Przy czym PiS jako partia wyczuło natychmiast swoją wielką szansę i doprawdy w sposób imponujący nie tylko zorganizowało zbieranie podpisów pod swoim kandydatem, ale uruchomiło wiele inicjatyw regionalnych i lokalnych, powiązało ludzi w jakieś komitety wsparcia i poparcia. Ruszyło mocno do przodu.
PO nie wie co z tym zrobić. Jej sztab wyborczy wygląda jak gdyby nadal pozostawał w głębokiej przeszłości, jak gdyby stracił rezon i pomysły. Jak gdyby tylko marzył, żeby Bronisława Komorowskiego dowieźć do mety, choćby tylko z minimalną przewagą.