Grzegorz Rzeczkowski: - Nasz przedstawiciel w komisji badającej przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem Edmund Klich przyznał, że załoga Tupolewa podczas podejścia do lądowania w Smoleńsku świadomie zeszła do wysokości 20 metrów. I co z tego?
Michał Fiszer: - To jest absolutnie niedopuszczalne. To wysokość, do której sięgają czubki drzew! Przy tak słabej widoczności, jaka 10 kwietnia panowała pod Smoleńskiem, i biorąc jeszcze pod uwagę pewne błędy wskazań wysokościomierza, oznacza to pewne zderzenie z ziemią. Domyślam się, że pilot chciał zejść poniżej podstawy chmur, by zobaczyć, gdzie jest lotnisko. Ale to metoda niesłychanie ryzykowna, która zawsze była tępiona przez doświadczonych pilotów. Dla mnie cała ta sytuacja jest po prostu nie do pojęcia. Jestem wstrząśnięty tym, co ujawnił Edmund Klich.
Dlaczego kapitan podjął takie ryzyko?
Nie wiem. Nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić, bo to złamanie wszelkich zasad.
Edmund Klich twierdzi, że gdyby kilka razy rozbił się trenując na symulatorze, nigdy takiego ryzyka by nie podjął.
Nie trzeba się rozbijać na symulatorze. Zdrowy rozsądek powinien mu nakazywać przerwanie podejścia.
Taką komendę wydał drugi pilot. Dlaczego kapitan ją zignorował?
Nie rozumiem tego. Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego tak zrobił. Chyba tylko tym, że chciał za wszelką cenę wylądować.
Wielokrotnie zignorował też uruchomiony przez komputer alarm o zbliżaniu się maszyny do ziemi.
Domyślam się, że postąpił tak, bo system ostrzegał o niebezpieczeństwie z dużym wyprzedzeniem. Ale jeśli sygnał wył dwadzieścia sekund, to bez przesady. Pilot powinien w końcu zareagować. To przecież nie była gra komputerowa, tylko rzeczywisty lot z 96 osobami na pokładzie.