Mieli zadatki na mistrzów, a zostali barmanami, którzy dolewają wody do każdego kieliszka alkoholu. Zatopili żywą i zwięzłą polszczyznę w nadmiarze słów niczym w rozpuszczalniku. Zagadali język polski. Dochodzili do tego powoli, ale doszli. Gdzie tylko mogli, dodawali słowa bez znaczenia i wbrew regułom języka. Zdanie: „wiedzą, że przegrali, niemniej walczą”, zmieniali na: „wiedzą, że przegrali, niemniej jednak walczą”. Potem na „tym niemniej jednak walczą”, potem dodawali jeszcze „na razie” lub „jak dotąd”. A potem wszystko ożenili i wyszło małżeństwo z rozpaczy: „tym niemniej jednak jak na razie dotąd walczą”. Z czterech sylab „niemniej walczą”, doszli do sylab trzynastu. Dokonali kilkuset takich wynalazków językowych.
Ich uczniowie – dzisiejsi dziennikarze, już nie tylko sportowi – prześcignęli mistrzów. Umieć zagadać wszystko chorą i brzydką polszczyzną jest teraz – w większości przypadków – jedyną wymaganą umiejętnością. Dziennikarze mówiący z sensem i porządnie są rarytasami. Reszta tłucze ich zmasowaną siłą mówienia dla mówienia. Ta reszta solidny trening przeszła po tragedii smoleńskiej. Teraz wszystko się przydało, gdy po raz wtóry mówią o wielkiej wodzie. „Stoimy tu pod mostem w Warszawie od jakiegoś już czasu obserwując wodę mniej więcej od czterdziestu, może pięćdziesięciu minut, powiedzmy, że od około godziny” – 48 sylab bez treści.
W dawnych czasach spotykałem pewnego redaktora sportowego, a ponieważ go lubiłem (i lubię w dalszym ciągu), więc go namawiałem, by poszedł do muzeum i zobaczył, jak wielką siłą jest sam obraz.