Ta kampania potwierdziła reguły rządzące tego typu politycznymi widowiskami. Zawsze jest w nich kilka punktów zwrotnych. Rozpoczął świetnie Jarosław Kaczyński, ale kiedy strategia przemiany i milczenia wyczerpała się, dostał zadyszki, a Bronisław Komorowski zaczął zyskiwać. Do czasu, ponieważ w końcu osłabł, a Kaczyński włączył drugi bieg i teraz on zyskuje, a kandydat Platformy traci, choć wciąż utrzymuje pierwszą pozycję w sondażach.
Pytanie brzmi, czy będzie jeszcze jeden punkt zwrotny, kiedy znowu zacznie zyskiwać Komorowski, czy też tendencja doganiania marszałka przez prezesa PiS utrzyma się do samych wyborów 20 czerwca, a nawet przedłuży do drugiej tury. W długiej kampanii zdarza się nawet kilka przełomów, ale ta jest krótka i pod wieloma względami wyjątkowa, zatem możliwy jest każdy jej wynik – jak mówią złośliwi – nawet zwycięstwo Komorowskiego.
Na razie wszystko jest podporządkowane wyborczej taktyce. Skoro sam prezes się jej podporządkował, to i zaplecze musi. Taktyka jest najważniejsza, a ona nakazuje udawać, że teraz jesteśmy w centrum. Można powiedzieć, jeżeli dziś jest 20 czerwca, to jesteśmy w centrum, gdy nadejdzie 4 lipca, zapewne wrócimy na to radykalne narodowo-katolickie skrzydło, a przynajmniej pozwolimy, by żywiej się poruszało.
Sytuacja określa kampanię
Taktykę tej kampanii ustalił i narzucił PiS. To jest od początku jasne, bo początek wyborów wyznaczyła katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem, narodowa żałoba, której sztuczne przedłużanie podmyła dopiero powódź. Podmyła, ale nie zmyła. Katastrofa jest nadal dla PiS głównym punktem odniesienia w tej kampanii i tak już do końca wyborów pozostanie. Ona kształtuje społeczne klimaty, wizerunek kandydata, przydaje mu miękkości, zwolenników, stanowi tarczę ochronną, która sprawia, że każda krytyka, każde pytanie o choćby pobieżne rozliczenie IV RP i jej dokonań staje się brutalnym atakiem.