Pierwsze okrążenie za nami. Drugie się zaczyna. W nim nadzieja. Pierwsze nam przecież zbyt wiele nie dało. Zdecydowana większość wyborców – jak zwykle – pozostała wierna ugruntowanym partyjnym lojalnościom. Ale kampania wyborcza to nie tylko wstęp do głosowania, to powinna być przede wszystkim wielka ogólnonarodowa debata o przyszłości. To z niej powinny wynikać nasze krzyżyki na kartkach wyborczych. A o czym my właściwie debatowaliśmy przez osiem tygodni kampanii?
Najpierw o tym, ile złej woli, winy i nieszczęścia było w tragedii smoleńskiej, oraz czy Rosjanie nam szczerze współczują. Potem o tym, czy Jarosław Kaczyński się zmienił, komu udzieli wywiadu, z kim, kiedy, gdzie i na jakich warunkach będzie debatował. To są tematy ciekawe. Ale dla psychologów, astrologów i ekspertów lotniczych. Dla wyborców nie mają większego znaczenia, bo z naszym losem nie mają wiele wspólnego. Mamy więc półtora miesiąca politycznej debaty w plecy.
Oswoiliśmy się z taką Polską, taką polityką, takimi wyborami. Bo regres ciągnie się latami. To się da wytrzymać. Tylko po co? Zwłaszcza że nie zawsze tak było. Proszę nie dać sobie wmówić, że teraz jest gorzej, bo większe jest polityczne napięcie lub gra idzie o większą polityczną stawkę.
W III RP stawka wyborów prezydenckich była z reguły większa niż w tym roku. Począwszy od 1990 r., gdy w drugiej turze Wałęsa zmierzył się z Tymińskim. Wtedy szło rzeczywiście o wszystko. I z tamtej kampanii wyborczej trudno być dumnym. TVP bez specjalnych ogródek grała do jednej bramki polując na Tymińskiego. Został po tym kac, który miał swój udział w budowaniu standardu kampanii 1995 r. Był to – przynajmniej jak na dzisiejsze czasy – standard niewyobrażalnie porządny.
Zanikające poczucie wstydu
Mam tutaj także osobiste wspomnienie.