W starciu z Jarosławem Kaczyńskim Bronisław Komorowski udowodnił, że jest politykiem, który dobrze wypada w bezpośrednim kontakcie z adwersarzem. Kiedy nie musi przemawiać jako głowa państwa, ale – jak mówią jego współpracownicy – gdy jest po prostu Bronkiem. Marszałek potrafi bowiem zaprezentować to, co wyborcy cenią i co najlepiej wypada na szklanym ekranie. A więc luz, płynne wypowiedzi i umiejętność celnej riposty.
Z kolei Jarosław Kaczyński lepiej wypada na spotkaniach ze swymi zwolennikami. Gdy czuje ich wsparcie, gdy nikt mu nie przerywa, dzięki czemu spokojnie może wykładać swe polityczne credo. Gdy dochodzi do starcia twarzą w twarz, lider PiS nierzadko nie potrafi się odnaleźć, szybko się irytuje, ostrą polemikę traktując jak obrazę.
Było widać w niedzielny wieczór tę różnicę między spokojnym i wyluzowanym marszałkiem Sejmu, a coraz bardziej poirytowanym Kaczyńskim, odgrzewającym podział na Polskę solidarną i liberalną, straszącym emerytów funduszami emerytalnymi, nieufnym wobec Rosji. Prezes PiS pamiętał, że musi zmobilizować swoich wyborców. Ale uderzając w przebrzmiałe tony IV RP zapomniał o drugiej części debatowego zadania, czyli „poszerzaniu bazy”. Na dodatek zagubił gdzieś swoje koncyliacyjne nastawienie z poprzednich tygodni. Sprawiał też wrażenie smutnego i - po prostu - zmęczonego.
Czy elektorat lewicowy - o którego głosy toczy się główna batalia - po takiej pochwale rządów PiS, jaką usłyszeliśmy z ust Kaczyńskiego, będzie w stanie go poprzeć? Czy uwierzy w przemianę, jaka miała się dokonać w szefie PiS? Wątpię. Sama deklaracja o chęci bycia prezydentem wszystkich Polaków, powtórzona za prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, nie wystarczy. Choć kandydat PO również nie podjął specjalnie lewicowych pomysłów, to mówiąc o potrzebie rozwoju całej Polski, bez podziału na liberalną i solidarną, czy zapewniając w sprawie in vitro, że nikomu prawa do szczęścia nie będzie odmawiał, wypadł chyba bardziej wiarygodnie dla wyborców niezdecydowanych.