Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Prawie jak debata

Jakich debat prezydenckich nam nie trzeba?

Dziesięć sugestii dla sztabów wyborczych i stacji telewizyjnych.

Obejrzałem trzy telewizyjne debaty prezydenckie. Z debaty na debatę rósł we mnie opór. W środę miarka się przebrała. Takich debat więcej wolałbym nie oglądać ani jako dziennikarz polityczny, ani jako wyborca. A przecież tak dalej być nie musi, że sparafrazuję stary slogan wyborczy Aleksandra Kwaśniewskiego. Może być inaczej.

Przykładów pozytywnych nie brakuje. Do dziś pamiętam debatę Nicolasa Sarkozy’ego z Segolene Royal. Wystarczył szklany okrągły stół w jasnym studio i bystry moderator. A przede wszystkim dwoje dobrze przygotowanych kandydatów. Bez problemu wchodzili w dialog i spór. Nie cudowali, nie pomagali sobie jakimiś gadżetami. Dziennikarz tylko inicjował kolejne tematy. Resztę robili ona i on, pretendenci do prezydentury. Debata, a to naprawdę była debata, trwała bez przerw ponad godzinę. Minęło jak kwadrans.

Podobnie ciekawa i żywa była pierwsza z serii trzech debat przed majowymi wyborami powszechnymi w Wielkiej Brytanii. Trzech liderów trzech wielkich partii - z których jeden jest dziś premierem, a drugi wicepremierem, bo powstał rząd koalicyjny, w polityce brytyjskiej rarytas – cały czas stało przy szklanych pulpitach w ciągłej interakcji. Było trochę chaosu, ale do wytrzymania. Podobno ta pierwsza debata miała istotny wpływ na wynik wyborów. Najlepiej wypadł w niej przyszły wicepremier. Takie debaty, co ciekawe, to nowość w brytyjskiej kulturze politycznej. Pierwsze podejście w latach 60-tych uznano za niewypał, obniżający standardy debaty publicznej, tej szeroko rozumianej. Bo telewizja odwraca uwagę widzów od meritum, a eksponuje nieistotne i przypadkowe detale.

Spróbuję sprowadzić problem debat prezydenckich w polskim wydaniu do esencji. Oto dziesięć rzeczy, których moim zdaniem powinno się unikać w przyszłości. Czego więc nie robić w następnej debacie prezydenckiej?

Reklama