Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Mentalnie spakowani

Mało sfer życia jest tak zdeprawowanych przez polityków jak media publiczne. A próby naprawy sytuacji jak dotąd tylko pogarszały stan pacjenta. Może teraz, dla odmiany, będzie przyzwoicie. Choć pewności nie ma.

Kończy się właśnie kompletowanie składu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a potem ruszy personalna karuzela przy Woronicza. W gmachu telewizji pojawiły się nastroje dekadenckie, nastrój oczekiwania na nieuchronne zmiany, a wielu funkcyjnych pracowników czuje się już mentalnie spakowanych. W najbliższym czasie ma się też rozstrzygnąć los nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Ustawa raczej przejdzie. Platforma rozpoczęła kolejne podejście do mediów i próbuje doprowadzić je do finału. PiS się piekli i ogłasza koniec wolnych mediów. Wolnych, czyli pisowskich. Czy to oznacza, że teraz będą platformerskie czy ta logika znowu zadziała?

Problemem publicznych radia i telewizji jest to, że każda próba odpolitycznienia oznaczała upolitycznienie. Tak zwane przywracanie obiektywnego charakteru mediów jakoś zawsze kończyło się ulokowaniem własnej ekipy na wszelkich możliwych stanowiskach. Politycy zapewne wiedzą, że postępują nieprzyzwoicie, może nawet wstydzą się tego, ale nie potrafią się powstrzymać. Rozumują tak: narażamy się na krytykę, wychodzimy na cyników, co innego mówimy, co innego robimy, ale co nasze, to nasze; moralne straty trzeba wrzucić w koszt tego, że o 19.30 w milionach domów słychać propagandę naszą, a nie przeciwników. Rzeczywiście, można się zastanawiać, czy Jarosław Kaczyński zdobyłby aż tyle głosów, gdyby jego główny rywal nie był tygodniami ośmieszany we flagowym programie TVP, a Grzegorz Napieralski stałby się gwiazdą pierwszej tury bez obecności kamer o 5 rano przed fabryką, gdzie lider SLD rozdawał jabłka.

Ale okazuje się, że ta propaganda była na tyle „subtelna”, że aż 39 proc. respondentów w badaniu CBOS uznało, że TVP w kampanii wyborczej nie popierała żadnego z kandydatów, a tylko 20 proc. – że Jarosława Kaczyńskiego. Dla porównania, tylko 33 proc. stwierdziło wyborczą bezstronność TVN, a 25 proc. uważa, że stacja ta popierała Bronisława Komorowskiego. Może wynika to z tego, że jakaś część odbiorców TVP uznaje propisowość „Wiadomości” i kilku innych sztandarowych programów za rodzaj obiektywizmu.

Ostateczna dewastacja

Wydawało się, że po prezesurze w TVP Piotra Farfała, kiedy telewizja lansowała efemeryczny Libertas podczas kampanii do europarlamentu, trudno będzie wymyślić coś bardziej cynicznego. Ale medialny sojusz PiS i SLD przebił wszystko, czego symbolem stał się natrętny, propisowski głos z offu w „Wiadomościach” i takaż tyrada Joanny Lichockiej podczas prezydenckiej debaty. „Wiadomości” od wielu miesięcy lansują PiS i zohydzają rząd, Platformę i jej kandydata na prezydenta, stosując czasami wyrafinowane, a częściej prostackie metody propagandy, insynuacji, retorycznych pytań i oskarżeń.

Ostatnio daje się zauważyć nowy trend, który można nazwać propaństwowym: dziennikarze martwią się stanem finansów państwa i zagrożeniami płynącymi z obietnic wyborczych Bronisława Komorowskiego, choć nawet życzliwa PiS „Rzeczpospolita” wyliczyła, że „prospołeczne” plany Jarosława Kaczyńskiego, gdyby to on wygrał wybory, kosztowałyby podatników znacznie więcej. Mechanizm się powtarza: news zaczyna się od jakiegoś problemu, ostatnio choćby podręczników, a kończy się z reguły widokiem sali sejmowej i stwierdzeniem, że rzecz popsuła jak zwykle Platforma.

Ruszyła też fala smoleńska: nagłaśnianie wypowiedzi Antoniego Macierewicza, podnoszenie podawanych przez niego wątków do rangi głównych materiałów reporterskich, stawianie tzw. trudnych pytań, epatowanie przeżyciami rodzin ofiar, powoływanie się na coraz to nowych ekspertów. Do tego dochodzi używanie publicznej telewizji do swego rodzaju samoobrony zarządu TVP przed państwową władzą i Platformą.

Ale źródeł zarówno Farfała, jak i śmiesznych czy strasznych „Wiadomości” należy szukać w końcówce 2005 r., czyli uchwaleniu „przełomowej” nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji przez PiS, Samoobronę i LPR. Nowelizacje w realiach polskiej polityki z reguły przeprowadza się wówczas, kiedy nie ma innej możliwości usunięcia poprzedniej ekipy i wprowadzenia własnej. Ale PiS jak zwykle wykazał wtedy dodatkową inwencję, gdyż partia ta nigdy nie idzie na kompromisy, zawsze dociska do ściany. Po raz pierwszy odkąd powstała KRRiT, czyli od demokratycznego przełomu, w jej składzie nie znalazł się nikt z opozycji, a na jej czele postawiono posłankę PiS. Wcześniej różnie bywało z Krajową Radą, z krytyką spotykał się każdy jej przewodniczący, ale była możliwa też taka sytuacja, kiedy Rada pod przewodnictwem Danuty Waniek spowodowała, że szefem TVP został człowiek z zupełnie innego politycznego nadania – Jan Dworak.

I tak, za sprawą wzmożenia moralnego, media publiczne, dotąd poniewierane, doznały ostatecznego załamania. PiS zadał im najmocniejszy cios. Dzisiaj sam Jarosław Kaczyński, wspierany przez polityków swojej partii, tłumaczy, że całkowita wymiana polityczna Rady była konieczna, gdyż w mediach panował „przechył lewicowo-liberalny”. Nie widziano niczego niestosownego w zagarnięciu telewizji, finansowanej z pieniędzy państwa i obywateli, dla propagowania treści programowych jednego politycznego ugrupowania z żałosnymi „przystawkami” w roli paprotek. W dodatku o tym, kto zostanie prezesem TVP, decydował jednoosobowo, bez bawienia się w konkursy i pozory demokracji, szef rządzącej partii. Media publiczne sięgnęły dna, wobec czego każda próba ich wydźwignięcia już z zasady powinna być poważnie brana pod uwagę.

Odbicie od dna

Jeśli spełnią się zapowiedzi Platformy, w nowym składzie Krajowej Rady znajdzie się opozycja, co już samo w sobie będzie krokiem ku normalności. Pytanie tylko, czy cała opozycja? PO raczej nie zgodzi się na kandydatów PiS – Jarosława Sellina i Macieja Iłowieckiego. Można próbować zrozumieć, że po ekscesach medialnych PiS pojawia się pokusa, aby ludzi tej partii odseparować w całości od publicznych anten, zwłaszcza że Sellin to współautor sławetnej nowelizacji ustawy o radiofonii z 2005 r. (dzisiaj mówi, że była robiona pod PO-PiS, a nie LPR i Samoobronę). Ale takie odseparowanie będzie kontynuacją tego samego trendu do zawłaszczania mediów, o jakie teraz Platforma oskarża partię Kaczyńskiego.

Nie jest też już jasne, czy SLD dostanie dwa miejsca w Radzie, czy tylko jedno (Senat wybrał już uzgodnionego kandydata PO i PSL prof. Stefana Pastuszkę). Platforma zaczęła się obawiać, że po oddaniu dwóch straciłaby pewną większość w tym gremium, a nowelizację ustawy o telewizji i radiofonii ma nadzieję przeprowadzić siłami koalicji przy pomocy prezydenta. Politycy PO twierdzą, że nie chcą prostego podziału anten według politycznego klucza; zapewne niezręcznie byłoby zastąpić w jawny sposób układ PiS-SLD następnym – PO-SLD. Ale jednak dogadują się tylko z Sojuszem, chcąc pokazać, że dopuszczą opozycję do głosu, choć nie muszą tego robić. Pojawiają się głosy, że chodzi o budowanie dobrych relacji z Sojuszem na zapas, w sytuacji kiedy PSL nie jest stuprocentowo pewnym koalicjantem. Głównymi negocjatorami układu są Rafał Grupiński i Jerzy Wenderlich, a inni posłowie Platformy, wcześniej zaangażowani w prace nad mediami, czują się nieco odsunięci od tych politycznych uzgodnień.

Nowelizacja, jaką proponuje Platforma, nie jest żadnym przełomem, ale zawiera przynajmniej zapis, że członkowie rad nadzorczych mediów będą wybierani w jawnych konkursach, a nie na nocnych, zamkniętych posiedzeniach KRRiT. A od rady nadzorczej zależy choćby rozstrzygnięcie, kto ma być prezesem telewizji publicznej i kto zasiądzie w zarządzie – przy czym tu także mają być rozpisane konkursy.

Podobne konkursy przewiduje tak zwany obywatelski projekt ustawy o mediach publicznych. Tam na czele mediów ma stać Komitet Mediów Publicznych, wyłaniany przez losowanie z „zasobu” osób wskazanych m.in. przez organizacje pozarządowe, stowarzyszenia twórcze i środowiska akademickie. Kontrowersyjny jest natomiast przewidziany w projekcie wysoki, sięgający wraz z dochodami z reklam 3,5 mld zł, budżet i zasilający go quasi-podatek ściągany od każdego obywatela.

Gdyby wszystkie założenia projektu o odpolitycznieniu telewizji zostały idealnie wypełnione, a TVP przybrała naprawdę misyjny charakter, może taki poziom finansowania jakoś by się bronił, ale jeśliby te pieniądze, mimo wszelkich ustawowych zabezpieczeń, miały wpaść w ręce jednej siły politycznej i służyć jej propagandzie, to mielibyśmy powtórkę z rozrywki, tyle że już naprawdę wysokobudżetową. W Platformie słychać też pytanie: dlaczego mamy oddawać media grupie, która się akurat ostatnio skrzyknęła. Można też odnieść wrażenie, że obywatelski projekt pełni rolę specyficznego alibi dla polityków walczących o utrzymanie status quo. Niedawno politycy PiS, zwalczający małą nowelizację autorstwa Platformy, zaczęli głosić konieczność powrotu do projektu obywatelskiego, choć stoi on w całkowitej sprzeczności z wizją i praktyką mediów, jaką PiS do tej pory prezentował.

Wciąż jednak nie jest jasne, jaką długofalową wizję mediów publicznych ma Platforma i czy w ogóle ją ma. Mówi się w tej partii o ograniczeniu liczby anten telewizyjnych i radiowych, także o dwóch kanałach TVP, z których jeden byłby misyjny, bez reklam, a drugi rozrywkowy, komercyjny. Są tam też wciąż zwolennicy prywatyzacji jednego kanału. Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, powiedział ostatnio w radiu TOK FM, że prace nad nową, kompleksową ustawą medialną rozpoczną się jesienią i potrwają prawdopodobnie rok. Zdrojewski uważa, że ogólne założenia projektu twórców są słuszne, ale jest to propozycja „przeregulowana”, a koncepcja dużego budżetu publicznych mediów powinna być rozpatrywana dopiero po przeprowadzeniu gruntownej reformy programowej. Minister uważa, że w każdym programie TVP powinny zaistnieć „treści wysokie”. Ale nie bardzo wiadomo, jak uniknąć treści nachalnie politycznych.

Związki mniej oczywiste

W wielu krajach działają instytucje w rodzaju naszej KRRiT; ich członkowie wybierani są przez parlamenty, a więc – z politycznego klucza. Chodzi jednak o to, aby styk polityki z mediami odbył się tylko raz, na etapie wyboru Rady. Potem kolejne konkursy, do rad nadzorczych i do zarządów mediów, powinny ten polityczny wpływ rozrzedzać, skłaniać do personalnych kompromisów. Wprowadzać do treści programów – i zachowań prowadzących te programy – polityczne umiarkowanie, powściągliwość, pożądaną w przypadku publicznych, a więc utrzymywanych ze środków podatników, mediów.

Nie chodzi o to, aby mieć stuprocentową gwarancję, że na czele radia czy telewizji stanie człowiek zupełnie apolityczny, wyprany z poglądów i ideologicznie sterylny, bo to niemożliwe. Wystarczy, że nie będzie wprost posłusznym wykonawcą partyjnych poleceń, nie będzie miał tej zaciętej determinacji, wewnętrznego przymusu kreowania jednej wizji świata. Mała nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji daje jakąś szansę na to, że nowi szefowie mediów nie będą wprost polityczni, że będą bardziej niezależni i odseparowani od ośrodków decyzyjnych w rządzie czy na Wiejskiej.

Oczywiście, żadnej gwarancji niezależności nie ma. W radzie nadzorczej telewizji – według nowelizacji – na siedmiu członków, trzech mają wyznaczyć ministrowie rządu Tuska. Jak zwykle zadecyduje tu przyzwoitość. Grzegorz Schetyna deklaruje, że liczba „rządowych” przedstawicieli jest do dyskusji i Platforma nie będzie się upierać, aby ich było trzech. Prokuratoria Generalna z kolei w opinii do projektu nowelizacji zwraca uwagę na brak sprecyzowania reguł konkursów, które są głównym novum ustawy i zaleca, aby je umieścić „bezpośrednio w ustawie”. A konkursy to kolejne pole minowe. Trzeba się mocno starać, aby przypadkowo nie wygrali partyjni koledzy.

Platforma proponuje więc projekt, który ma – jak można przy pewnej warunkowej życzliwości sądzić – uruchomić nowe myślenie o publicznych mediach, chociaż Bronisław Komorowski wskazał dwóch nowych członków KRRiT jeszcze niejako w starym rycie. Nie chodzi nawet o to, że nie skonsultował swojej decyzji z Grzegorzem Schetyną, bo nie ma takiego przepisu w konstytucji, ale o to, że mianował jednego swojego i drugiego bardzo swojego. Nic nie zmusi polityków do tego, aby wysyłali do jakiejś instytucji swoich wrogów, niemniej te związki nie muszą być takie oczywiste. Praktyka ostatnich lat pokazuje, że więcej zależy od stylu, w jakim politycy obchodzą się z telewizją i radiem, a mniej od szczegółowych zapisów ustawy, która zawsze może być zmieniona i nie wyznacza sama z siebie żadnych stałych standardów.

Platforma rozpoczęła także wizerunkową grę o media, podczas której skompromitować się nadzwyczaj łatwo. Co prawda, jest się w niezłym towarzystwie, bo w tej kwestii ośmieszyli się już chyba wszyscy. Niemniej, ktoś musi pierwszy podjąć odważną decyzję o dalszym niekompromitowaniu się. Może to będzie Platforma.

Mariusz Janicki

Polityka 32.2010 (2768) z dnia 07.08.2010; Kraj; s. 20
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną