Ostatnie spory wewnątrzpartyjne nie dotyczą programów, ideowych przesunięć i pryncypiów, ale tylko wizerunku, który stał się lejtmotywem polskiej polityki. Z oświadczenia Marka Migalskiego, ogłoszonego po świeżym wyrzuceniu go z delegacji PiS do europarlamentu, wynika, że wyznaje on w pełni ideologię tej partii. W jego słynnym liście chodziło zatem tylko o złagodzenie, ocieplenie wizerunku prezesa partii, powrót do wystudiowanej tonacji z kampanii wyborczej w celu pokonania znienawidzonej Platformy.
Podobny ton słychać u tych, którzy w jakiejś mierze Migalskiego poparli, Poncyljusza, Kluzik-Rostkowskiej, Jakubiak. Politycy PiS, krytykujący „malkontentów”, mają sporo racji: nie wpuszcza się wyziewów z kuchni do salonu. Gdyby europoseł chciał rozpocząć dyskusję o przełomowej zmianie politycznej partii, byłby jakoś usprawiedliwiony. Ale on publicznie zaczął rozważać, jak skuteczniej zrobić w konia wyborców.
Ale i w Platformie można spotkać ten ton. Kiedy Janusz Palikot nawołuje ją do większej wyrazistości, na przykład w kwestii Kościoła, to też można to odczytać jako wizerunkową, marketingową zagrywkę (coś jak danie wyrazu wyrazistości). Inna poseł tej partii, Iwona Śledzińska-Katarasińska, ubolewa nad tym, że Platforma zrobiła skok na media i że to źle w oczach opinii publicznej wygląda, a w dodatku i tak rządzi w nich SLD. Poseł Tomczykiewicz, szef klubu Platformy, powtarza za premierem, że jego partia będzie robiła reformy małymi krokami, żeby nie zrazić ludu wyborczego i nie stracić władzy. Nawet żywe w ostatnich dniach rozważania o ewentualnym przejściu dysydentów z PiS do Platformy są ujmowane w kategoriach czysto marketingowych: ile kto może przynieść ze sobą procent poparcia? Także rozwiązanie pomorskich struktur PiS przez prezesa partii zaczęto od razu komentować tylko z jednego punktu widzenia: jakie to zrobi wrażenie przed wyborami samorządowymi.