Adamowicz, który przed trzema laty nominował Ziębę na dyrektorski fotel, stwierdził, że stracił do swojego protegowanego zaufanie. Zarzucił mu nieracjonalne wydatkowanie budżetowych dotacji i „autorytarny styl zarządzania”. Publiczną sprawą stały się też kłopoty dominikanina z alkoholem. Szalę przechyliła klapa, jaką okazało się gigantyczne widowisko plenerowe, które uświetnić miało 30. rocznicę powstania „Solidarności”.
Owszem, zapewne nie warto na jednorazowy spektakl wydawać 9 mln złotych (w tym 3 mln na same honoraria). Zwłaszcza, że okazał się niedopracowany zarówno koncepcyjnie, jak realizacyjnie.
Absurdem jest też, by taka instytucja, jak ECS zatrudniała na etatach 220 osób – a takie postulaty zgłaszał jej dyrektor. Ponadto faktycznie: wielu z tych, którzy zetknęli się z Centrum, narzekało na panującą w tam nie decyzyjność i biurokrację. Grzechem pierworodnym jest jednak co innego. Tylko w Polsce pojawić się mógł pomysł, by stanowisko de facto menedżerskie obsadzić osobą zakonną.
Wiedzę i doświadczenie Macieja Zięby, człowieka zasłużonego dla opozycji demokratycznej i „Solidarności”, można pewnie było świetnie wykorzystać przy pracach nad koncepcją Centrum. Nie przez przypadek niektóre z jego pomysłów programowych okazały się całkiem udanymi (przykładem skierowane do młodzieży z różnych krajów akcje edukacyjne o „Solidarności”). Tymczasem duchownemu powierzono także zadanie zarządzania wielką instytucją. Swoje zrobiły tu względy towarzyskie (choć dziś prezydent Adamowicz deklaruje, że nie bierze ich pod uwagę), ale też polityczne – poprzez uhonorowanie ojca Zięby można było zyskać przychylność niektórych przynajmniej hierarchów Kościoła.