Rok temu podczas pokazów lotniczych w podkrakowskich Balicach rozbiła się awionetka. Zginął pilot i jego trzech pasażerów, a w lotniczym światku zawrzało. Za sterami nie siedział bowiem żółtodziób, tylko zawodowiec, na co dzień latający na lotowskich boeingach. Przyczyna wypadku była bardzo wstydliwa – organizator pokazów, aby ściągnąć jak najwięcej prywatnych samolotów, pozwolił im tankować za darmo. Pilot feralnej awionetki uległ pokusie – zatankował po korek, nie zważając na to, że w ten sposób ryzykuje. Jako doświadczony pilot musiał wiedzieć, że obciążony paliwem samolot z czwórką pasażerów będzie miał problem z uniesieniem się w powietrze. Nie udało się.
Dlaczego o tym piszę dziś, gdy na drodze pod Grójcem zginęło 18 osób? Jechali o świcie stłoczeni w aucie, które normalnie przewozi 6 pasażerów. Siedzieli na skrzyniach do zbioru jabłek. Nie mieli zapiętych pasów, bo nawet tylu pasów tam nie było.
Wszystkie te straszliwe wypadki, gdy giną dziesiątki ludzi, mają w gruncie rzeczy tę samą przyczynę – są pochodną idiotycznej brawury połączonej z polską bylejakością. Bylejakością polskich dróg, bylejakością przejawiającą się w powszechnym lekceważeniu norm i przepisów, bylejakością wykonywania obowiązków. Tumiwisizmem i jakośtobędzizmem.
Kierowca autobusu, który w 2007 r. stoczył się w przepaść pod Grenoble, jechał drogą, którą nie wolno mu było jechać. Gdy na Śląsku zawalił się dach hali targowej, grzebiąc hodowców gołębi, okazało się, iż nie dość, że budynek był źle zaprojektowany, to jeszcze jego administrator zapomniał, że po intensywnych opadach śniegu płaski dach powinien być odśnieżany.