Nie było też żadnych poważniejszych wystąpień, gdzieś znikły cele i efekty pierwszych zagranicznych wizyt. Sporo miejsca zajęły więc rozważania, gdzie prezydent będzie mieszkał, dlaczego wybrał Belweder, a nie Pałac Prezydencki, czy boi się cienia swego poprzednika i jak pewnie czuje się na nowym stanowisku. Nawet życzliwy Komorowskiemu Aleksander Kwaśniewski stwierdzał, że wszystko idzie zbyt wolno.
Na te zwyczajowe sto dni prezydent jednak nieco przyspieszył: powołany został zespół doradców, kancelaria ma już siedmiu ministrów, odbyła się pierwsza debata na temat samorządu terytorialnego, obejrzał wspólnie z Michelem Platinim Warszawę z lotu helikoptera, by ocenić stan przygotowań do Euro 2012 i dokładnie w sto dni po wyborze udał się w kolejną zagraniczną podróż, tym razem do Włoch i Watykanu. „Ugodowy, pragmatyczny, ale nowoczesny, arystokrata, dysydent, ale także doskonały gwarant stabilności instytucjonalnej, potrzebnej, by umocnić rolę środkowoeuropejskiego giganta, zdobytą przez Warszawę w erze Tuska” – komplementował prezydenta włoski dziennik „Corriere della Sera”. Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju?
Bronek jak Olek
We wrześniowych badaniach opinii publicznej prezydent cieszył się 66-proc. zaufaniem i prowadził w tym rankingu, co jest zupełnie niezłym kapitałem założycielskim, jeśli wziąć pod uwagę niezbyt udaną – delikatnie rzecz ujmując – kampanię. I coraz wyraźniejsze, zwłaszcza wśród kręgów opiniotwórczych, zmęczenie czy nawet rozczarowanie jego kandydaturą, bo przecież taki konserwatywny i mało postępowy. Pojawiły się jednak pierwsze sygnały, iż ten stan zadowolenia z jego wygranej i spore zaufanie na początek może się zmienić. Na przykład w sondażach Wirtualnej Polski, przeprowadzanych wśród internautów, a więc pokolenia młodszego, widać malejącą powoli popularność prezydenta.
Bronek będzie jak Olek – taką opinię często można było usłyszeć od tych, którzy Bronisława Komorowskiego dobrze znają i wiedzą, że nie ma w nim sztuczności, napuszoności, jest wiele bezpośredniości i luzu, a pani Anna Komorowska ma wszelkie dane, by podbijać serca obywateli. Na razie mamy coś w rodzaju wstrzymania oddechu i oczekiwanie, przechodzące jednak w zniecierpliwienie – kiedy wreszcie Komorowski pokaże się jako prezydent?
Prezydencka perspektywa to przynajmniej pięć lat, ale doświadczenie uczy, że właśnie w tych pierwszych miesiącach kształtuje się wizerunek prezydenta, teraz jest czas etykietowania, a wiadomo, że raz przyklejoną etykietę jest niesłychanie trudno zerwać. Jeżeli więc już na wstępie utrwali się opinia, że jest to prezydentura bez właściwości, nijaka, safandułowata, to będzie ona powielana przez długi czas. Wystarczy przypomnieć, że o postrzeganiu Lecha Kaczyńskiego przesądziło być może jedno zdanie wypowiedziane w ferworze zwycięstwa, bez wielkiego namysłu, słynne, skierowane do brata: panie prezesie, melduję wykonanie zadania.
Jest rolą polityka, na dodatek doświadczonego, bo przecież Komorowski nie jest w tej materii nowicjuszem, tak ukształtować sobie zaplecze, tak dobrać ludzi, aby prezydentura ruszyła z miejsca. Tymczasem ona rozpędza się wolniej niż tuwimowska lokomotywa, a nawet jeśli już coś się uda, to akcjom brakuje wykończenia, wyraźnego przekazu do opinii publicznej pozwalającego zrozumieć istotę podejmowanych działań, ich wymiar dla przyszłości, i nawet ten historyczny.
Pan Komorowski
W pierwszych dniach swojej prezydentury Bronisław Komorowski odbył serię spotkań, oficjalnych i nie, z zagranicznymi szefami państw. Kontakty z państwami nadbałtyckimi przyniosły dość znaczne przesunięcie akcentów – np. Litwa nie jest już partnerem na warunkach szczególnych, jak to było za Lecha Kaczyńskiego, ale zostały właściwie niezauważone.
Reanimację trójkąta weimarskiego przyjęto wprawdzie przychylnie, lecz w gruncie rzeczy dość obojętnie. Relacji z Brukseli, Paryża czy Berlina było sporo, ale to symboliczne, historyczne przesłanie (pierwsza, wspólna z prezydentem Niemiec wizyta w Sachsenhausen, miejscu śmierci gen. Grota-Roweckiego) umknęło uwagi. Nie było nawet próby podjęcia jakiejś ofensywy medialnej, by pokazać, że prezydent jest, że współpracuje z rządem, że mu pomaga, co nie jest dyshonorem, nie umniejsza rangi urzędu, ale dowodzi, że możliwa jest współpraca tam, gdzie jej wcześniej nie było.
Owszem prezydent nie dał się sprowokować do żadnej ostrzejszej wypowiedzi. A niewyszukanych epitetów nie brakowało – np. główny konkurent z wyborów nazywa go ciągle „Pan Komorowski”. Nie dał się sprowokować do rozpoczęcia rozmów z tak zwanymi obrońcami krzyża, społecznymi ponoć komitetami budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego, mimo że populistyczny argument, że prezydent boi się rozmawiać z narodem, mógł mieć niezłe branie. Tak więc egzamin z próby charakteru prezydent Komorowski zdał dobrze, co jednak w ocenach miało znaczenie drugorzędne.
Ale w dniu, kiedy znikły barierki sprzed pałacu, aż prosiło się o jakąś puentę, bo to był dzień takiego symbolicznego odblokowania tej prezydentury. To był dobry moment, by w krótkim wystąpieniu telewizyjnym czy na konferencji prasowej prezydent osobiście powiedział, że skończył się czas nadzwyczajny, że wprawdzie demonstrować legalnie każdy może, ale urząd musi funkcjonować normalnie.
Może już następnego dnia powinno było ruszyć Forum Debaty Publicznej, które ma być miejscem społecznych konsultacji nad takimi kwestiami jak zdrowie, bezpieczna rodzina, społeczeństwo obywatelskie, samorząd terytorialny, sprawne i służebne państwo, gospodarka dla przyszłości, dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze. Tematy sformułowano ogólnie, a pierwsze forum na temat samorządu w ocenie jego uczestników nie było zbyt udane (powróciły znane sprawy, na przykład okręgi jednomandatowe jako recepta na uzdrowienie polityki), ale rzecz może się rozwinąć. Ważne, że w pałacu zaczynają się spotykać ludzie z różnych środowisk, trwa wymiana zdań, że przestaje być mauzoleum. Pierwsze spotkanie przeszło jednak właściwie niezauważone.
Można odnieść wrażenie, że być może prezydent ma wokół siebie jakichś specjalistów od PR, nie ma jednak żadnego politycznego sztabu, który jest niezbędny do planowania operacji politycznych, do medialnej „obudowy” podejmowanych działań.
Gdy puenty brakuje, jest tak, jakby się nic nie zdarzyło, wprawdzie barierek nie ma, ale prezydenta też. I to nie ma przy sprawach, które powinny znaleźć się w jego kompetencjach, właśnie ze względu na perspektywę kilkuletniego sprawowania urzędu. W Sejmie powstaje właśnie komisja konstytucyjna pod przewodnictwem posła Jarosława Gowina. W jej skład wejdą posłowie wytypowani przez swoje kluby. Szumnie zapowiadano, że obradować będą też byli premierzy, byli prezesi Trybunału Konstytucyjnego, może byli prezydenci. Ale w jakiej roli? Doradców przewodniczącego, ekspertów, tak jak pracownicy Biura Legislacyjnego?
Naturalnym miejscem dyskusji o zmianach w konstytucji jest dziś urząd prezydenta. Wiadomo przecież, że perspektywa konstytucyjna jest długa, a w tej kadencji Sejmu poważniejszych zmian się nie uchwali. To jest to miejsce, gdzie zebrać się mogą wszyscy: przedstawiciele obu izb parlamentu, byli wysocy urzędnicy państwa, przedstawiciele władzy sądowniczej, naukowcy, eksperci. Czy prezydent Komorowski nie miał wystarczającej siły przebicia, by przekonać własną do niedawna partię, że ten tryb postępowania byłby lepszy i skuteczniejszy, czy też nikt go o zdanie nie pytał?
Klucz sentymentalny
Donald Tusk powiedział niedawno, że za cztery lata przestanie być liderem Platformy, może więc myśli czasem, że jeśli wygra następne wybory parlamentarne, będzie się ubiegać o prezydenturę i Komorowskiemu jedna kadencja wystarczy? Takiego scenariusza nie można całkowicie przekreślać. Podobnie jak nie można przekreślać scenariusza, że dla PO symbolem prezydentury jest w dalszym ciągu ten słynny żyrandol, a im prezydent mniej widoczny i słabszy, tym łatwiej pozbawiać go uprawnień.
To byłaby taka samolikwidująca się prezydentura, aż wreszcie przy zmianach konstytucji mogłoby dojść do sytuacji, że wybory wrócą do Zgromadzenia Narodowego. Wiadomo, że Jarosław Kaczyński będzie zwalczać tę prezydenturę, gdyż w jego mniemaniu tylko jego brat był jej godny. Czy będzie się upierał przy prezydenckich uprawnieniach dla Zbigniewa Ziobry? Tak więc nie widać nikogo, komu mogłoby i powinno zależeć na sukcesie Bronisława Komorowskiego. Oprócz jego samego i grona przyjaciół.
Być może on sam dobrze to czuje, stąd taki jednorodny, sentymentalno-historyczny skład jego doradców, zwłaszcza etatowych. Prezydent w ich osobach przywraca do życia politycznego dawną Unię Demokratyczną i Unię Wolności. To środowisko zdecydowanie preferuje, może aż zanadto te swoje preferencje pokazując. W czasach, gdy etos stał się tematem dowcipów, odwołanie się do Tadeusza Mazowieckiego, który staje się głównym doradcą i mentorem, jest jednak ważnym gestem. Podobnie mianowanie Jana Lityńskiego, którego Komorowski poznał wiele lat temu w areszcie Pałacu Mostowskich. Henryk Wujec jest człowiekiem zasad, a jego żywioł to organizacje pozarządowe. Wujec to kwintesencja Unii Demokratycznej, podobnie jak Irena Wóycicka czy Jerzy Osiatyński, którego poglądy ekonomiczne bardzo odległe są od tego, co prezentuje minister Jacek Rostowski.
Prezydent urządza swój gabinet po swojemu, najwyraźniej sięgając po ludzi, którzy są mu środowiskowo bliscy, merytorycznie dobrze przygotowani, ale nie mają ambicji tworzenia nowej partii, prowadzenia politycznych gier. Roman Kuźniar był największym może krytykiem polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego, Stanisław Koziej, dziś szef BBN, nie żył w specjalnej zgodzie z Radosławem Sikorskim, gdy ten był szefem MON, a działania ministra Bogdana Klicha krytykował niejednokrotnie. Tomasz Nałęcz nie będzie łącznikiem ze środowiskiem lewicy, która od czasu komisji badającej sprawę Rywina uważa go za zdrajcę, a przecież łączność z różnymi środowiskami politycznymi miała być jedną z przesłanek budowy zespołu doradców. Prezydent zapowiadał to w pierwszych dniach po objęciu urzędu, także w wywiadzie dla Polityki. Najwyraźniej zwyciężyła potrzeba poczucia bezpieczeństwa wśród swoich.
Zespół doradców nie będzie więc sztabem politycznym na obecne czasy i nie zbuduje wizerunku dynamicznego prezydenta. Jedynie minister Sławomir Nowak jest politykiem z czasów obecnych, ale nie bardzo wiadomo, jak on sam widzi swoją karierę. Być może za rok jako szef pomorskiej PO wystartuje w wyborach i obecny stan to dla niego rodzaj przechowalni.
Kto sypie piasek
Na razie wydaje się, że Bronisław Komorowski działał energiczniej, pełniąc obowiązki prezydenta. Wbrew oporom zgłosił kandydata na prezesa NBP i doprowadził do wyboru Marka Belki, podpisywał ważne, choć kontrowersyjne ustawy, na przykład o IPN, powołał Radę Bezpieczeństwa Narodowego, a teraz wszystko zwalnia. RBN niby się zbiera, ale ciągle obraduje w jednej sprawie, czyli nad bezpieczeństwem transportu VIP. Dopiero kilka dni temu przekazano informację, że prezydent wycofuje z Trybunału Konstytucyjnego dwie z kilku przesłanych przez swego poprzednika ustaw. O reszcie cisza. Nie ma prawników zdolnych napisać uzasadnienie? Szef kancelarii nie ma czasu dopilnować, bo ma nadmiar obowiązków? Czy też może dawni współpracownicy Lecha Kaczyńskiego, którzy w kancelarii jeszcze pozostali, sypią piasek w tryby? A może nowi nie mają doświadczenia i będzie jak wcześniej, czyli ciągłe opóźnienia, zaniechania, brak zdecydowania.
Niedawno w Gdańsku wręczano Janinie Ochojskiej nagrodę Lecha Wałęsy. Pojawiła się zapowiedź, że jednym z gości otwierających panele dyskusyjne będzie prezydent. W przeddzień komunikaty, czy przyjedzie, czy nie, zmieniały się prawie co godzinę. Ostatecznie nie przyjechał i pozostało wrażenie, że po prostu u prezydenta panuje bałagan, bo co myśleć o sytuacji, kiedy kalendarz głowy państwa zmienia się z godziny na godzinę?
Lech Kaczyński potykał się często o brak profesjonalizmu swoich urzędników. Wydawało się, że wraz z powołaniem Jacka Michałowskiego na szefa kancelarii tu przynajmniej wpadek nie będzie. Jednak są i niewątpliwie wpływają na ocenę pierwszych tygodni prezydentury. Ale też Komorowski czasami jest traktowany trochę jako zastępca premiera. Widać to było na niedawnym spotkaniu głowy państwa ze studentami na Uniwersytecie Warszawskim. Komorowski musiał odpowiadać na pytania o posunięcia i zaniedbania rządu, na szczegółowe kwestie, co sprawiało mu trudności, bo szczegółów prac rządu po prostu nie znał.
Siłą rzeczy prezydenturę Bronisława Komorowskiego oceniać się będzie poprzez pryzmat tego, co robili jego poprzednicy. Tak się też przyjęło, że bardziej widoczne dla opinii publicznej jest to, co prezydent robi w kraju niż za granicą. Krytyczne oceny pierwszych tygodni prezydentury jako punkt odniesienia przyjmują najczęściej to, co robił Lech Kaczyński, często w polityce krajowej nadaktywny, wielki zwolennik udziału w bezpośredniej grze partyjnej, mający ogromną łatwość wpadania w konflikty. Po poprzedniej kadencji prezydent wydaje się wielkim nudziarzem, wielkim nieobecnym, takim, który właściwie nie wie, czego chce, nie pokazuje żadnej drogi, nie ma pomysłu na swoje miejsce w życiu publicznym. To jest też tło, od którego musi się odróżnić Bronisław Komorowski, by pytanie, gdzie jest prezydent, nie brzmiało tak natrętnie jak obecnie.
Janina Paradowska