Jeśli nie ma wielkich ludzi, to czasy są mikre, szare i smutne jak kopalnia cynku. I takie właśnie czasy nastały. Jedna Polska została wyróżniona główną nagrodą – u nas czasy są wielkie, bo mamy wielkiego człowieka i wielkiego polityka w jednym. To znaczy on uważa, że nim jest, a my – i tu są pies z kotem pogrzebani – my go utwierdzamy w tym przekonaniu codziennym zainteresowaniem. Słuchamy z uwagą – choć prawie zawsze podszytą irytacją – jego rad, wniosków, rozkazów, zaleceń i czego tylko dusza zapragnie, bo kaszanka umysłowa tego faceta jest wielka jak wydarzenia, które próbuje generować.
Aż się nie chce wierzyć, że w najpoważniejszych mediach serio rozpatruje się tezy, że samolot nawet lecąc lasem bez skrzydeł powinien wylądować. Słuchamy też rad i wskazówek topograficznych, gdzie jest Polska i prawdziwi Polacy. Facet żąda i zarządza, manipuluje i manifestuje, gospodarczo przyspiesza i politycznie zwalnia prezydentów, premierów, ministrów. Zdejmuje z anteny programy telewizyjne, zamyka redakcje, wprowadza cenzurę Internetu. Jeśli pisząc to wszystko trochę naginam lub zmieniam fakty, to – jak powiada Ziobro o Kaczyńskim – najważniejsze, że tak jak on oddaję istotę sprawy. Polsce grozi niebezpieczeństwo kolejnych politycznych mordów – mówi prezes PiS. I dlatego widocznie nie może zasiadać w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, bo zapewne jest to rada zdradziecka i antypolska, a on umie radzić tylko uczciwie i patriotycznie.
I tak trwa ta eskalacja idiotyzmów, a my, niestety, coraz posłuszniej, ale jednak dajemy się zwariować. Uprzytomnijmy sobie zatem, że PiS i Kaczyński nie mają programu – ani politycznego, ani gospodarczego, ani społecznego. Programem staje się więc krzyk Macierewicza „My zabijać się więcej nie damy” – histeryczny, wredny krzyk, który jest dalszym ciągiem strzału chorego szaleńca, ganiającego po Polsce z listą polityków do zabicia. PiS ma identyczną listę, niestety. Nie mówię, że PiS strzela, choć teraz ze strachem przypominam sobie wywiad w „Szpilkach” z 1992 r., jakiego udzielił Jarosław Kaczyński, że nosi naładowaną broń, bo „zrezygnował z przysługującej mu ochrony BOR na rzecz pistoletu”. I wyciągnął ten pistolet z kieszeni. Niby to żarty, ale pistolet leży, a w nim naboje. Gdyby te żarty serio potraktować… Dziś polityka definitywnie zwariowała. Czasy są tak wielkie, że człowiek to kruszynka, maleńki pyłek. Zginął człowiek, Marek Rosiak, i aż strach w ten sposób napisać, ale piszę tak, jak to widzę – to jest sprawa drugorzędna. Pierwszorzędne jest, że mord od razu zostaje uznany za polityczny. Bo trzeba nam takiego mordu.
Coś potwornego się stało i można milion deklaracji podpisać, ale w tych milionach ton papieru, w tym politycznym maglu człowiek się nie liczy. I właściwie my wszyscy – społeczeństwo, rząd, opozycja, Kościół – powinniśmy się podać do moralnej dymisji. Minister sprawiedliwości zamieszcza nekrolog tragicznie zmarłych w wypadku furgonetki zbieraczy jabłek, których nazywa „osiemnastoma ofiarami”. Nie mają nazwisk. Marszałek Sejmu podpisał się pod nekrologiem po łódzkim zabójstwie pracownika biura PiS, też nie wymieniając nazwiska zmarłego. Wspomniał o tym w swojej rubryczce w „Gazecie Wyborczej” Michał Ogórek. A reszta gazet, mediów, telewizji i Internetu wciąż jest zaczadzona tematem, kto zaczął wojnę polsko-polską. Podusi nas ten smród i czad.
13 marca 2006 r. Jarosław Kaczyński, chełpiąc się koalicją z Samoobroną i z LPR, radził Platformie, by się rozwiązała: „Jeżeli myślicie, jeśli sądzicie, że któregoś dnia dojdziecie do władzy, to się mylicie. Dojdziecie tylko do tego miejsca, w którym nie ma już niczego poza kompromitacją”. Tymi słowami prezes PiS szydził w Sejmie z Donalda Tuska. I cokolwiek by dziś mówić, jedno jest pewne – tak precyzyjnie okrutnej autowróżby nigdy żaden szef partii w Polsce nie sformułował.