Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Człowiek, który lubił bluesa

Marek Rosiak nie był politykiem. Po jego śmierci politycy nie potrafili tego uszanować.
W dzień pogrzebu Marka Rosiaka (czwartek, 28 października) łódzką katedrę obstawili funkcjonariusze BOR. Każdy wchodzący sprawdzany jest wykrywaczem metalu. Uroczystości na żywo relacjonują dziesiątki mediów. Najlepszą pozycję mają dziennikarze telewizji Trwam, którym udostępniono ambonę. Połowę ław w nawie głównej zarezerwowano dla rodziny zmarłego i vip-ów.

Przed rozpoczęciem mszy przedstawiciel kancelarii Bronisława Komorowskiego odczytuje decyzję prezydenta o przyznaniu zmarłemu Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne osiągnięcia w działalności zawodowej i społecznej podejmowane w służbie państwu i społeczeństwu”.

– Ciekawe, co by na to wszystko powiedział Marek? Należał do PiS, ale nie był politykiem, nie chciał robić kariery – szepcze młody działacz PiS.

Po mszy zmarłego żegna Jarosław Kaczyński. Więcej niż o Rosiaku mówi jednak o sobie. „Zginął, można rzec, za mnie. (...) Jego śmierć była być może ceną mojego życia. Była ceną tego, bym mógł dalej czynić to, co czynię i co uważam, iż czynić powinienem”. Zebrani w katedrze gromkim aplauzem potwierdzają jego słowa, że Rosiak przeszedł nie tylko do historii miasta, ale do historii naszego kraju.

Po Kaczyńskim przemawia Janusz Wojciechowski. – Znał Marka zaledwie od roku – twierdzi znany łódzki polityk PiS. – Zatrudnił go u siebie w biurze, gdy został europosłem. Startował z naszej listy i, szczerze mówiąc, gdy zaproponowano mu, by przyjął Marka na swojego asystenta, nie bardzo mógł odmówić. Ale nawet wielu naszych członków do dnia zabójstwa sądziło, że Marek jest pracownikiem partii, nie Wojciechowskiego.

Od 19 października Wojciechowski jednak niemal codziennie opowiada w mediach o swoim byłym współpracowniku.

Polityka 45.2010 (2781) z dnia 06.11.2010; kraj; s. 26
Reklama