Przynajmniej ci z nas czują się w to święto nieswojo , którzy zgodzą się z profesorem Łagowskim, że w Polsce treścią patriotyzmu jest kult patriotyzmu i tyle. Albo z innym profesorem, politologiem Radosławem Markowskim, który z obecnego głębokiego pęknięcia w społeczeństwie, wyciąga wniosek, że może by nie szukać już za wszelką cenę zgody tam, gdzie każdy, kto chce widzieć, widzi, iż jest ona niemożliwa.
Markowski rozwija wizję Polski podzielonej nieterytorialnie na włości pisowskie i platformiane lub bardziej generalnie na Polskę oświeceniowo-świecką i katolicko-narodową. Ten niby żart znanego politologa analizuje w najnowszej Polityce Jacek Żakowski.
Ale nie ma zmiłuj. Jakby na dowód tego dyskusyjnego przecież opisu naszej publicznej kondycji, Markowskiego jeden z bojowników prawicy nazywa "Palikotem polskiej politologii". Tak mamy.
Ktoś powie: e, tam. Wyjdźcie z swoich nisz panowie, Polska nie kończy się na sporach w Warszawie. Spierają się elity, a szersze rzesze żyją swoim życiem z dala od nich. Tam ani PiS ani PO nie są miarą wszystkiego, nie rozpalają takich emocji, jak zdaje się mediom i politykom. Przeciwnie, ta milcząca Polska ma w nosie wojnę polsko-polską, chodzi wokół swoich spraw codziennych i często właśnie ona popycha wózek przemian skuteczniej niż rząd, Kościół i opozycja.
Może to i prawda, ale czy na pewno? Mnie się ostatnio nie raz zdarzyło być świadkiem sytuacji jakby przekalkowanych do Polski 2010 z rysunków Mleczki z czasów pierwszej Solidarności. Jak to było? Tata działa w PZPR, mama w Solidarności, a dzieci się jąkają. Teraz to powinno brzmieć tak: tata działa w PiS, mama w Platformie, a dzieci robią sobie dzikie żarty w Internecie albo zwołują się przez Facebook na manifę.
11 listopada pokaże, czy coś tu drgnęło.