Ta niepewność miała swoje wysoce pozytywne skutki, uświadamiała ludziom ten elementarny fakt, że ich spetryfikowane przyzwyczajenia: rano jadę do pracy, jem w przerwie obiadowej, wracam po południu, siadam przed telewizorem, jem kolację… nie są ani odwieczne, ani święte, ani obowiązujące. Wystarczy, że ktoś gdzieś przyciśnie guzik i cały rytm życia na nic. Więcej luzu obywatele, odrobinę postmodernizmu! Taka lekcja nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Potem do strajku przyłączyli się licealiści, głęboko zatroskani o to, co stanie się z nimi w wieku emerytalnym, czyli za ponad 40 lat. Oczywiście były wśród nich czarne owce, takie jak mój najmłodszy synek Roland, które cieszyły się po prostu z tego, że strajk zwalnia ich od konieczności oglądania przez parę szczęśliwych dni złowrogiego potwora, który oficjalnie przybrał miano nauczyciela filozofii.
Byli jednak również szczerze przejęci swoim przyszłym losem i najszczerzej przygnębieni brakiem znaków bezpieczeństwa na krętej drodze, którą zmierza Republika. I ci właśnie lali miód na moje stargane serce omal emeryta. Cóż tu bowiem powiedzieć. 18-latki, urodzone w najpiękniejszych czasach stabilizacji i libertynizmu Ludwika XV, osiągały swój wiek emerytalny w latach rewolucji. Nie tylko renty, ale całe majątki, wielkie fortuny, na nic.