Janina Paradowska: – Kończy się wyjątkowy rok w polskiej polityce. Rok dramatów, klęsk i ciężkich doświadczeń politycznych. Marzy pan, aby wreszcie minął?
Donald Tusk: – Takiego roku nikt nie życzyłby największemu wrogowi. Pewnie na dziesięciolecia będzie to rok smoleńskiej katastrofy, a także wielkich powodzi i europejskiego kryzysu, dotykającego również nas. Wydarzenia te postawiły zarazem wyzwania najwyższej miary, powodując, że polityka nabrała głębszego sensu. Wyszliśmy z tej dramatycznej sytuacji silniejsi.
A co ten rok zmienił w polskiej polityce?
Potwierdził, nawet w trochę szyderczy wobec mnie sposób, jak małą wagę mają nawet najbardziej precyzyjne plany. Politycznie zaczął się dla mnie od decyzji, że nie kandyduję w wyborach prezydenckich. Jednym z motywów tej decyzji była próba uchronienia rządu i moich działań jako premiera od bieżącej polityki, poddanej logice wyborów. Założyłem, że rezygnacja z kandydowania umożliwi mi spokojniejsze prowadzenie wielu skomplikowanych spraw, w tym relacji polsko-rosyjskich, także w kontekście Katynia. Katastrofa smoleńska wszystko zmieniła. Okazało się, że bezsensownie brzmią rozważania wielu komentatorów, wedle których Polska jest zanurzona w tak zwanej postpolityce, a politycy uciekają od prawdziwych decyzji w stronę spektaklu. Te równie efektowne, co niemądre prognozy legły w gruzach. Smoleńsk był twardym sygnałem, że tradycyjna polityka, nasycona historią i wręcz antycznym dramatem, nie da nam nigdy odpocząć.
Są takie momenty, kiedy do człowieka dociera nagle cała prawda o tragedii, o jej rozmiarach. Kiedy miał pan taki moment?
Chyba po raz pierwszy poczułem to, kiedy minister Sikorski – a był to jego trzeci telefon do mnie o katastrofie, a więc było to zapewne ok.