Warto wszakże zauważyć, że na koniec 2010 sytuacja polityczna i gospodarcza jest bliska przewidywaniom sprzed roku, mimo że po drodze przeżyliśmy przecież niebywałe turbulencje. Jeśli można to potraktować jako zapowiedź (prognozę) odporności społeczeństwa i państwa na nieoczekiwane przeciążenia, to dobrze, bo to się bardzo przyda.
W 2011 r., o ile nie zajdzie nic nadzwyczajnego, najważniejszym wydarzeniem będą późnojesienne wybory parlamentarne. To oznacza, że czeka nas długa kampania wyborcza, paraliżująca bieżącą politykę i tak już sprowadzoną do (szczęśliwie dość sprawnego) administrowania. Główny polski spór polityczny, między PiS a PO, ma silne podłoże emocjonalne, ideologiczne, a może jeszcze bardziej – mitologiczne, co mocno zawęża pole racjonalnej debaty. A przecież kampania jeszcze bardziej podnosi temperaturę sporu, podsyca radykalizm języka i zachowań. Będzie się więc w polskim kotle gotować, ale para będzie uchodziła bezproduktywnie w propagandowe gwizdki.
Ani okrągły, ani parzysty, ani przestępny – 2011 r. zapowiada się, przynajmniej w polityce, jako rok pomostowy. Nie należy się spodziewać żadnych istotniejszych, a zwłaszcza politycznie ryzykownych zmian w jego trakcie, ale nastrój tego roku – znajdujący kulminację w momencie głosowania – zadecyduje o sytuacji Polaków aż do 2015 r., kiedy to znów będziemy mieli podwójne wybory, prezydenckie i parlamentarne. Nasze własne doświadczenia minionego roku, a także doświadczenie światowego i europejskiego kryzysu finansowego pokazały, że na rządach narodowych wciąż spoczywa ogromna (a może i rosnąca) odpowiedzialność za losy jednostek i społeczeństw. Stawka w tych wyborach będzie zatem bardzo wysoka. Wyniki wydają się dziś przewidywalne, lecz sondaże będą jeszcze brykać. Lepiej zatem do końca trzymać się raczej przekonań niż nastrojów.