Mam taki obyczaj, że wolę dłużej się nad czymś zastanowić, zanim zacznę coś prezentować” – tak mówił o sobie posłom z sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych półtora roku temu, kiedy obejmował urząd. Słowa dotrzymuje, co wyraźnie widać, odkąd został szefem polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską. O postępie prac w swoim zespole informuje raczej zdawkowo. O raporcie MAK mówi, że przyjmuje go z „lekkim niedosytem”. Zapewnia, że „bardzo dobry warsztat pracy jego ludzi szybko zapanował nad jakąkolwiek pokusą podejścia do badania choć w części nieobiektywnie”. To jego typowy język.
Tekę ministerialną Jerzy Miller dostał po ujawnieniu nagrań „Zbycha” i „Rycha”. Tusk, pozbywając się partyjnych kolegów z rządu, wyprosił między innymi Grzegorza Schetynę z MSWiA i wprowadził tam bezpartyjnego Millera, wojewodę małopolskiego, który wcześniej sprawdził się przy powodzi. – Spotkaliśmy się zaraz po tym, jak premier drugi raz poprosił go, by przyszedł do MSWiA – opowiada Stanisław Kracik, który przejął po nim województwo. – Mówił, że spada mu na barki ciężar i wcale nie spieszyło mu się do Warszawy, ale drugi raz nie chciał odmawiać.
MiniBalcerowicz
W Warszawie zwrócił na siebie uwagę w latach 90. Tadeusz Piekarz, powołany przez premiera Mazowieckiego na wojewodę małopolskiego, miał wylew. Wszystkie jego obowiązki przejął Miller, który zaczynał od szefowania wydziałowi organizacji. Znał się z Piekarzem z Solidarności. By przyjąć jego ofertę, rzucił pracę w Instytucie Obróbki Skrawaniem, gdzie zaczynał zaraz po studiach na krakowskiej AGH. Razem, na polecenie z centrum, czyścili urząd z ludzi związanych z poprzednim systemem. Wspominał, że nie czuł się z tym dobrze.