Jasne, prof. Leszek Balcerowicz to nie byle kto, postać symboliczna, ojciec założyciel itp., ale też przegrany polityk, dziś szef niewielkiej pozarządowej organizacji. Autorytet? Jak dla kogo. Dla młodszego pokolenia co najwyżej postać historyczna, która nagle zeszła z pomnika. Dla dzisiejszych polityków jakaś nieco anachroniczna figura, ortodoksyjny liberał, dogmatyk, zakonserwowany w poglądach sprzed 20 lat. Zasłużony w innej epoce.
Może jeszcze tylko ludzie biznesu lubili czasem posłuchać opowieści Balcerowicza o wyższości sektora prywatnego, rządach rynku, o niskich podatkach, ograniczaniu wydatków socjalnych, zrównoważonym budżecie, nieskrępowanej przedsiębiorczości i innych dawnych ideałach. Kryzys gospodarczy ostatnich dwóch lat, który zmusił państwa do interwencji w gospodarkę na niespotykaną skalę, został dość powszechnie odczytany jako śmiertelny cios w wolnorynkowe iluzje, początek nowej epoki bezideowego pragmatyzmu. To powinien też być ostateczny koniec „balceryzmu”, jak czasem nazywano polską odmianę neoliberalnej doktryny, która miała jeszcze jakąś grupkę wyznawców, ale też raczej niepraktykujących. A tu, proszę, niespodzianka. Balcerowicz, z utrwaloną opinią „wroga ludu”, od dekady nie zażywał takiej popularności, nie miał tak wysokich wskaźników społecznego zaufania jak obecnie.
Leszku, czemu to robisz?
Co się stało? Otóż Leszek Balcerowicz, krytykując ostatnie decyzje rządu w sprawie otwartych funduszy emerytalnych, stał się nagle liderem opozycji. Wypełnił miejsce opuszczone przez partie polityczne. Prawu i Sprawiedliwości, budującemu swą pozycję polityczną na katastrofie smoleńskiej, debata o emeryturach była wyraźnie nie na rękę, bo mogła odwracać uwagę od spisku, zaprzaństwa i zdrady.