Twierdzą niektórzy, że jest Polska krajem ponuraków, w którym od obumarcia w liberalizmie dowcipu politycznego nie ma się właściwie z czego śmiać. Otóż nie ma zgody. Przynajmniej jedna grupa społeczna stara się nas jeszcze rozśmieszyć, rozbawić i do rozpuku przywieść. Jest to mianowicie kasta dyrektorów.
Jak czytamy na stronie internetowej Instytutu Adama Mickiewicza: „5 stycznia 2010 odbyło się III Posiedzenie Rady Programowej ds. Oprawy Kulturalnej Polskiego Przewodnictwa w Radzie UE w 2011 r., na którym zatwierdzono kluczowe projekty programu zagranicznego” (podaję w ortografii oryginału, czyli z Posiedzeniem czy Oprawą pisanymi dużymi literami). Rada Programowa składa się z 10 wymienionych z tytułu, bez nazwisk, dyrektorów od Dyrektora Teatru Wielkiego począwszy, na Dyrektorze Zamku Królewskiego w Warszawie skończywszy. Dokument zwie się: „WYKAZ KLUCZOWYCH PROJEKTÓW PROGRAMU ZAGRANICZNEGO POLSKIEJ PREZYDENCJI W 2011 ROKU”. Dowiadujemy się z niego, co napawa nas podziwem dla oryginalności i pomysłowości dyrektorskiego gremium, że popularyzować będziemy w Europie Szymanowskiego, Miłosza i Lema. Niechaj będzie. Stary nasz kontynent wiele zniósł, to i Szymanowskiego przetrzyma.
Najciekawszy i najweselszy jest wszakże punkt ostatni. Cytuję in extenso: „Przewodnik do Polaków. Projekt specjalny »Przewodnik do Polaków« składa się z filmów dokumentalnych o polskich: muzyce rockowej i punkowej (»Zew Wolności«, ang. »Beat of Freedom«), modzie, wyprawach alpinistycznych (ang. »Peaks of Freedom«), obyczajach seksualnych i zabawkach. Cykl ma pokazywać, na podstawie wybranych powyżej dziedzin, oryginalność i wyjątkowość Polaków”. Hmmm...
Mniejsza już o muzykę rockową i punkową, która – jak same nazwy wskazują – nie z Rzeczpospolitej się wywodzi, tak iż doprawdy trudno odnaleźć w niej akurat polską oryginalność. Nie wiem, jakimi zabawkami bawili się szanowni dyrektorzy w młodości, informuję jednak od razu, że ani miś pluszowy, ani lalka szmacianka, ani lego nie są naszymi narodowymi wynalazkami. Chyba że wrócimy do męczeńskich tradycji chłopczyka w za dużym hełmie, który bawi się butelką z benzyną. Najbardziej zainteresowała mnie oryginalność i wyjątkowość polskich obyczajów seksualnych!
W 1929 r. wielki nasz, choć zangliczały, rodak Bronisław Malinowski wydał dzieło pod tytułem „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji”. Na okładce było oczywiście „Życie seksualne dzikich” wielkimi literami, a Melanezja niewidocznym petitem. Był to strzał w dziesiątkę. Książka sprzedawała się jak świeże pączki, a nasz rodak rósł w zaszczyty i doctoris causy. Dzisiaj jeszcze studenci antropologii kultury rzucają się do lektury z ogniem w oku. Duży spotyka ich zawód. Rzecz jest o stosunkach społecznych, rytuałach małżeńskich, traktowaniu dzieci... O samym tytułowym seksie właściwie jeden skromny rozdział. Poinformowani zostajemy, że Melanezyjczycy najbardziej lubią w kucki, a kiedyś, zanim przybyli misjonarze, urządzali sobie orgie zwane kayasa, podczas których pojawiały się elementy i sado, i maso, ale tego Malinowski na własne oczy nie widział, relacjonuje więc mętnie i z trzeciej ręki, acz zaznacza z pewnym obrzydzeniem, iż kobiety używały wtedy ponoć „palców u rąk i nóg dla celów lubieżnych”. W postwiktoriańskiej Anglii było to już wystarczająco śmiałe, żeby zrobić karierę i kasę. Ale dzisiaj...
Wyruszających na badania terenowe w Polsce w interesującej nas dziedzinie spotyka szybko to samo rozczarowanie co czytelników Malinowskiego. Jak w każdym kraju katolickim, spotykamy od razu tę samą mieszankę hipokryzji i lubieżności. Ty wiesz, że tak, i ona wie, że tak. Ale trzeba się napić. Nie dlatego, żeby się upić. Żeby mieć alibi i następnego dnia powiedzieć: Ja nic nie pamiętam, ty nic nie pamiętasz i spoko, nie ma z czym iść do spowiedzi. Obowiązującą statystycznie figurą seksualną jest w naszym kraju „tata na mamie”. Chłop wali się na babę, bo taka jest hierarchia społeczna. Dziwni Melanezyjczycy od Malinowskiego mówili mu, że biali, przywalając kobietę, uniemożliwiają jej współdziałanie. A cóż to obchodzi polskiego samca. Tu jest on – pan i władca – i jego terytorium.
Owszem, mieliśmy w XVII w. paru poetów, którzy z Janem Andrzejem Morsztynem na czele pozwalali sobie na śmiałe erotyczne teksty. Później, nieco spóźniony w libertynizmie, pojawił się wspaniały Aleksander Fredro. Od tego czasu trzeba czekać aż do Boya-Żeleńskiego i ulotnych „szalonych lat” w Krakowie, żeby pozwolić sobie na minimum polemiki. Gdzieś tam później, po drodze, pojawiali się jacyś zagubieni poeci. Mogli sobie pisać, przecież i tak mało kto czytał, a obok w komorze chłop kładł się na babę.
Byłem młody, sprawny, w pełni sił. W PGR K. kochałem się z córką sołtysa. Był cudowny wieczór, za oknem brzozy umierały w półświetle. Byłem już bliski edenu. A wtedy ona zadała mi to zabójcze pytanie: „I wam to, chłopy, sprawia przyjemność?”. Rzeczywiście, nie czułem już żadnej przyjemności. Chciałem uciec jak najdalej od PGR K. Potem, przy okazji długich nocnych rozmów, dowiadywałem się, że moi studenci mieli podobne doświadczenia. I gorsze, dowiadywali się od swoich przelotnych kochanek, jak są bite, poniżane, zmuszane do seksualnych usług, kiedy panu przyjdzie ochota. Potem grono szacownych dyrektorów chce nieść w Europę wieść o naszych obyczajach seksualnych stanowiących „oryginalność i wyjątkowość Polaków”. Ja bym się jednak powstrzymał.
Owszem, w porównaniu z równie katolicką Portugalią nasze dziewczyny zaczynają życie seksualne statystycznie dwa lata wcześniej. Owszem, mają mniejsze zaufanie do prezerwatyw, w związku z czym częściej zachodzą w ciąże, których przerywanie niknie z oficjalnych raportów. Owszem, część z nich ma wszystkiego dość i pójdzie w świat daleki z samcem, który by tylko zarabiał 3 tys. euro. Oto „oryginalność i wyjątkowość” Polaków przy dźwiękach muzyki punk i wiadomościach z telewizji o polskich sukcesach himalaistycznych, które się dyrektorom pomieszały z alpinistycznymi. „A Peaks of Stupidity”.