Detektywi lotniczych katastrof
Detektywi lotniczych katastrof, czyli jak działa polski MAK
Samolot ATR linii lotniczych LOT w rejs do Warszawy wystartował z Bydgoszczy bladym, grudniowym świtem 2006 roku. Na pokładzie, oprócz pary pilotów, dwie stewardessy i 14 pasażerów. Nagle, tuż po starcie, w kokpicie przestały działać przyrządy nawigacyjne.
W mlecznej pierzynie pilot nie był w stanie określić położenia maszyny, która zaczęła wymykać mu się spod kontroli. Przez dobre kilkanaście minut, podróż przypominała jazdę na rollercoasterze, a nie lot samolotem pasażerskim. Maszyna to nabierała wysokości, to znów pikowała, gwałtownie przechylając się na skrzydła, przekraczając dopuszczalne przeciążenia oraz prędkość. Dopiero, gdy wyskoczyła nad chmury, udało się ustabilizować lot. Choć biedy piloci napytali sobie sami - źle obsługując przyrządy pokładowe, co spowodowało awarię - tylko dzięki ich umiejętnościom i szczęściu samolot nie rozsypał się w powietrzu.
Zupełnie niewinnie w porównaniu z tą historia – choć tylko na pierwszy rzut oka - wygląda to, co spotkało załogę i 189 pasażerów polskiego boeinga 757, którzy sylwestra 2005 roku mieli spędzić w egipskim kurorcie Szarm El Szejk. Samolot startował z Warszawy w śnieżycy. Gdy już był na pasie i nabierał prędkości, boeingiem szarpnęło. Choć przyrządy pokładowe nie pokazywały anomalii, kapitan błyskawicznie przerwał start i odkołował na płytę postojową. Kontrola niczego nie wykazała, silnik działał prawidłowo. Lot jednak anulowano, bo na lotnisku panował tak duży ruch, że samolot spadł na koniec kolejki do startu, a część pasażerów zamierzała zrezygnować z podróży. Jak się okazało - na ich szczęście. Wykonany kilka dni później przegląd wykazał poważne uszkodzenia turbin obu silników, które na pasie startowym zassały olbrzymie ilości zmrożonego śniegu. Gdyby boeing wystartował ponownie, prawie na pewno runąłby na ziemię.