Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Koniec komisji, teraz sąd

Kościół rozczarowany skalą odszkodowań

Po ponad dwudziestu latach zakończyła działalność Komisja Majątkowa. Jak się właśnie okazało, Kościół nie jest zadowolony z efektów jej prac.

Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem z ust mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego, który w środę podsumowywał działalność zlikwidowanej z końcem lutego Komisji Majątkowej. Wąsowski, reprezentujący w niej stronę kościelną stwierdził, że Kościół, tak jak opinia publiczna, jest niezadowolony z jej działalności. Tyle tylko, że niezadowolenie Kościoła bierze się stąd, iż czuje się on poszkodowany przez Komisję (bo dostał „jedynie” ponad 65 tys. hektarów i ponad 143,5 mln zł). Skoro tak, to po co się było męczyć przez dwie dekady?

O tym, że Komisja Majątkowa nie jest instrumentem doskonałym, wiedzieliśmy już w 1989 r., gdy wpisano ją do nowej ustawy o stosunku państwa do Kościoła. Nikt wówczas nie ukrywał, że ma być tylko maszynką do głosowania, sprawnie i bez kłopotów przekazującą ziemię zagrabioną Kościołowi w czasach PRL.

Problemy zaczęły się, gdy roszczenia przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że Kościół domaga się zwrotu części Uniwersytetu Warszawskiego, ministerstwa finansów, połowy stołecznego Krakowskiego Przedmieścia, a nawet majątków pozostawionych przez niemiecki Kościół na terenach byłej III Rzeszy. Wśród napływających do Komisji dokumentów potwierdzających roszczenia były nawet rulony sprzed 400 lat opatrzone pieczęciami króla Jana Kazimierza.

Sprawy ciągnęły się przez lata, bo choć prawo własności było wątpliwe, to Kościół wiedział, że tylko przed pracującą niejawnie Komisją Majątkową, której decyzje były ostateczne, miał szansę uszczknąć kawałek działki, budynku lub kilka milionów złotych odszkodowania. Choć w każdej chwili istniała możliwość wycofania spornej sprawy z tego gremium i przekazania jej sądowi, to prawnicy kościelni zwykle się na to nie godzili, bo z takimi dokumentami w sądzie nie mieli szans.

Reklama