Otóż ma sens. Po pierwsze to już inna Manifa, inna od tych sprzed lat. Wtedy organizowały ją przede wszystkim studentki Gender Studies, działaczki paru małych ugrupowań, anarchofeministki. Panował klimat lekkiego szaleństwa, kontrkultury, działalności niemal podziemnej.
Dziś ulicami maszerują pielęgniarki, nauczycielki, położne, kasjerki z Tesco, członkinie związków zawodowych. Na transparentach pojawiają się postulaty ekonomiczne, związane z wyzyskiem pracowniczym. Do Manify dołącza coraz więcej mężczyzn, bo rozumieją, że dyskryminacja kobiet dotyka pośrednio także ich, jako ojców i mężów. Jedno z haseł tegorocznej Manify brzmiało: „Feminizm jest unisex”. To pokazuje, że przez tych 12 lat naprawdę coś się zmieniło.
Po drugie to już tradycja, feministyczne święto, a święta są potrzebne, bo mają rolę integrującą. Pierwsze Manify były po to, by się policzyć, zbudować wspólnotę. Dzisiejsze są po to, by pobyć razem. Żeby kolejne pokolenia wchodzących w dorosłe życie kobiet mogły przejść swój feministyczny rytuał inicjacyjny, spotkać „matki założycielki”. I to się dzieje, bo przy organizacji Manif pracują także licealistki, odrabiając lekcję społeczeństwa obywatelskiego.
Po trzecie wreszcie - z tego, że większość tematów feministycznej debaty przeszła do mainstreamu, niewiele wynika. To prawda, dziś nikt przytomny na umyśle nie kwestionuje dyskryminacji kobiet. Nierówności płacowe, przemoc domowa to są fakty, a z faktami się nie dyskutuje. Poza dyskusją jest także postulat, że coś z tym należałoby zrobić. Tylko że najoporniej przebija się on tam, gdzie należy go realizować – do wielkiej polityki, do parlamentu i sfer rządowych. A jeśli już, to w wersji mini.
Przegłosowano 35 procentowe kwoty wyborcze, bo parytety by nie przeszły. Jest ustawa żłobkowa, ale bezkosztowa, więc nie wiadomo, czy żłobków od niej przybędzie. Zawsze to coś, ale lista spraw do załatwienia jest nadal długa. Dlatego w najbliższych latach będziemy jeszcze musiały pomarznąć w marcowym śniegu z deszczem.