Jeszcze tylko miesiąc i minie rok od czasu, gdy w dramatycznych okolicznościach Bronisław Komorowski pojawił się na ekranach telewizorów, by wygłosić swe pierwsze „orędzie” sprowadzające się do oznajmienia, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego przejął jego obowiązki. I chociaż przez kilka miesięcy był tylko pełniącym obowiązki głowy państwa, w gruncie rzeczy na obecnym urzędzie jest już szmat czasu. Wystarczająco długo, by pokazać własny styl i główne przesłania.
10 kwietnia 2010 r. zaciążył nie tylko nad (przyspieszoną) kampanią wyborczą, inauguracją oraz pierwszymi miesiącami sprawowania obecnej funkcji. Ciąży nadal. Powoduje, że czasem na drugi plan schodzą sprawy istotne z punktu widzenia sprawowanego urzędu, a dominują te, które są pochodną katastrofy.
Scenariusz bez autora
Przykłady z ostatnich dni – sprawą równie często dyskutowaną jak termin wyborów parlamentarnych i to, czy będą one trwały jeden dzień czy dwa, była nieobecność Jarosława Kaczyńskiego na partyjnych konsultacjach u prezydenta. Tak zresztą jest zawsze, gdy prezes PiS demonstracyjnie Komorowskiego lekceważy, w ślad za czym idą aroganckie wypowiedzi członków jego partii (skądinąd zaciekle krytykujących „przemysł pogardy”, uruchomiony jakoby wobec poprzednika Komorowskiego).
Przy planowaniu obchodów rocznicy katastrofy ciągle przypominano, a czynił to także sam prezydent, że najważniejsza będzie tu wola rodzin. Otóż w państwie najważniejsza powinna być prezydencka wizja tych obchodów, oczywiście uwzględniająca uczucia tych, którzy stracili bliskich w katastrofie, ale również uwarunkowania międzynarodowe, w tym relacje z Rosją, gdyby obchody miały odbywać się także w Smoleńsku.
Państwo nie może być nieustannie spętane przez „smoleńskie rodziny”, na dodatek bardzo politycznie i trwale podzielone, na co prezydent wpływu oczywiście nie ma.