Tym razem przy okazji wystąpień premiera przeciwko urzędnikom mniej jednak ważna staje się sama ich liczba niż klimat, w jakim toczy się dyskusja.
To prawda, administracja się rozrasta, coraz bardziej waży na wydatkach budżetu, zapewne wymaga ograniczenia, chociaż pomysł równego cięcia po 10 proc. wszędzie wydaje się mocno chybiony. To jednak nie powód, aby o urzędnikach państwowych mówić prawie wyłącznie z pogardą, przedstawiać ich jako rodzaj ośmiornicy oplatającej państwo mackami, których w żaden sposób nie da się przyciąć. Premier chyba zdał sobie sprawę, że przesadził, gdyż kilka dni później zaczął już wypowiadać się w sposób nieco bardziej zniuansowany: że są urzędnicy potrzebni i mniej potrzebni, że część z nich zarabia rzeczywiście mało i dostrzegł, że on sam też jest urzędnikiem. Polska administracja wcale nie jest wyjątkowo rozbudowana i do takiej Francji, która jest rzeczywiście przykładem nadmiernie rozrośniętej biurokracji, bardzo nam jeszcze daleko.
Problem właśnie w tym, że nie bardzo wiemy, jak jest naprawdę i czego nam potrzeba. W sposób oczywisty administracja tak rządowa, jak i samorządowa rozrosły się po przystąpieniu do Unii Europejskiej, bowiem ktoś musiał opanować falę projektów inwestycyjnych i płynące na nie pieniądze. Rozrosła się, bowiem stanowienie prawa wymaga tworzenia nowych stanowisk i to jest proces, który rząd powinien jak najszybciej uporządkować. Rozrosła się, bowiem prawie wszędzie przybywa zadań i nigdy porządnie nie pomyślano o reorganizacji centrum państwa, a jeśli nawet jeden rząd coś uporządkował, to następny wszystko wywracał do góry nogami.
Rozrosła się, bowiem nigdy nie opisano poszczególnych stanowisk, wymagań stawianych urzędnikom, natomiast chętnie przykrawano im płace, a często jeszcze przeprowadzano polityczne czystki, co powoduje brak stabilizacji urzędniczego stanu.