Katastrofa smoleńska stała się tematem roku. Była źródłem głębokich, szlachetnych przeżyć, ale i zacietrzewienia, kanwą setek domysłów, hipotez i oskarżeń. Mieszały się bez ładu i składu sprawy techniczne, polityczne, ideowe, symboliczne i bez mała metafizyczne. Ta mieszanka musiała w końcu doprowadzić do poznawczego chaosu, stanu, w którym zaginęła racjonalna hierarchia ważności spraw i przyczyn.
Zupełnie serio zaczęto rozważać, że nie doszłoby do katastrofy, gdyby nie dwie wizyty, gdyby nie wojna polsko-polska, szkalowanie prezydenta Kaczyńskiego, którego rzeczywista wielkość ukazała się po śmierci. Nieważna stała się mgła, chyba że z rosyjskich agregatów, nieistotne złe decyzje w powietrzu i na ziemi, chyba że rosyjskich kontrolerów. Trwała licytacja na lepszą i gorszą pamięć, o to, kto dłużej smuci się po przyjaciołach. Zaistniał wymuszony i nieprawdziwy podział na – jakkolwiek by to przykro zabrzmiało – wdowy rządowe i opozycyjne, na wrażliwych i nieczułych, na spłakanych i szyderców, na obrońców krzyża i barbarzyńców.
Licencja na smutek
Te wszystkie kwalifikacje były i są sztuczne, podszyte polityczną, wyborczą walką, oderwane od pierwotnych uczuć, jakie towarzyszyły tragedii przez pierwsze dni po 10 kwietnia zeszłego roku. Niesamowita, kamienna, a zarazem dobrotliwa twarz Jarosława Kaczyńskiego, przejmujący cichy dramat córki zmarłego prezydenta, niezwykle poruszający przejazd karawanów z trumnami Lecha i Marii Kaczyńskich przez Warszawę, wzruszające słowa Tuska na lotnisku: „długo na was czekaliśmy, nie tak mieliście wrócić” – to jeszcze było wspólne przeżycie, wszyscy mieli kod dostępu.
Ale PiS szybko zaczęło wydawać licencję na smutek. Kto nie chciał uczestniczyć w symbolicznej przesadzie, w spiskowym szaleństwie, stawał się zdrajcą, człowiekiem na usługach Moskwy.