Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Obłęd sądowy

Przybywa osób, które obsesyjnie, całymi latami walczą z polskim wymiarem sprawiedliwości. Epidemia pieniactwa czy objaw choroby toczącej sądownictwo?

Na transparencie hasło: „Precz z mafią sędziowsko-prokuratorską”. Grupka zajmuje fragment skweru przy ul. Wiejskiej, naprzeciwko gmachu Sejmu. Przechodnie mijają protestujących obojętnie, ot, pieniacze.

Jednak powodem, dla którego ludzie wypisują na transparentach nienawiść do wymiaru sprawiedliwości, wcale nie musi być to, że przegrali swoje sprawy przed sądami. Chodzi zwykle o sposób, w jaki wymiar sprawiedliwości ich potraktował: rozciągnięte bez powodu na wiele lat procesy, pomijanie ważnych dowodów, niezrozumiała procedura sądowa, mnożenie świadków bez potrzeby, bezduszność, bezmyślność i arogancja, które poniżają człowieka przed sądem.

Objaw I: przewlekłość

Ponad 70-letni Eugeniusz W. wraz z 20 innymi osobami (w większości w podobnym wieku) od pięciu lat uczestniczy w trzech procesach cywilnych o podział działki i nabycie prawa własności przez zasiedzenie. Sąd w Grodzisku Mazowieckim musi rozstrzygnąć, komu należy się jaka część nieruchomości. Taka sprawa powinna zakończyć się werdyktem po kilku posiedzeniach, wysłuchaniu stron, zapoznaniu z dokumentami i zasięgnięciu opinii biegłego geodety. Ale dla wysokiego sądu czas nie ma znaczenia.

Eugeniusz W. w liście do ministra sprawiedliwości tak opisuje swoje doznania: „Nikt, kogo okoliczności nie zmusiły do przekroczenia progu Temidy, nie może wyobrazić sobie, w jakim stanie znajduje się polskie sądownictwo. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że sądy stały się niepodlegającymi kontroli udzielnymi hrabstwami, gdzie króluje łamanie procedur, brak profesjonalizmu, arogancja i lekceważenie uczestników procesów”. – A nade wszystko niczym nieusprawiedliwiona przewlekłość postępowań – konkluduje W.

Sprawa trafiła na wokandę w 2007 r. (po prawie roku od złożenia pozwów) i zaraz spadła z listy, bo rozchorował się sędzia. Przez pięć miesięcy przebywał na zwolnieniu, po czym został awansowany do warszawskiego sądu rejonowego. W trybie pilnym, już po roku od przerwania procesu, prezes sądu z Grodziska wyznaczył nowego referenta. Nowy sędzia rozprawę odroczył do czasu wykonania przez biegłego mapki spornej działki. Wyznaczono eksperta, ale akta sprawy wysłano mu dopiero po 40 dniach. Mijały miesiące, a ani mapki, ani geodety nikt na oczy nie widział. Eugeniusz W. napisał skargę do prezesa grodziskiego sądu. Ten wydał zarządzenie ponaglające sędziego referenta. Sędzia napisał pismo do biegłego geodety. Geodeta poprosił o przedłużenie terminu o dalsze trzy i pół miesiąca. Ostatecznie wywiązał się z zadania prawie rok później.

Dla sądu jego usprawiedliwienie, że z powodu kolizji drogowej był zajęty naprawą prywatnego samochodu i załatwianiem ubezpieczenia, brzmiało na tyle wiarygodnie, że bez wahania przyznał pechowemu ekspertowi stosowne wynagrodzenie (prawie 5 tys. zł za mapkę i 650 zł zwrotu kosztów). Spowodowało to kolejne opóźnienie, bo jeden z adwokatów zaskarżył wysokość honorarium dla opieszałego biegłego, a sędzia z Grodziska dopiero po 9 miesiącach przesłał pismo do wyższej instancji, aby je rozpatrzyła zgodnie z procedurą. Honorarium geodety obniżono. Przez ten czas rozprawa była zawieszona.

Kolejna przerwa w i tak rzadko zwoływanych posiedzeniach sądu wynikła z powodu śmierci uczestniczki sporu. Postępowanie ponownie zawieszono, aby syn zmarłej mógł dokonać formalności związanych z przejęciem po niej spadku. Syn złożył stosowny wniosek, ale sąd uznał, że zawierał błędy formalne.

Eugeniusz W. z czasem stawał się coraz bardziej nerwowy. Słał pisma po różnych sądowych instancjach, skarżył się na przewlekłość, błędy i zaniechania. Dostawał odpowiedzi przyznające mu rację; w listopadzie 2010 r. otrzymał obszerne pismo z resortu sprawiedliwości, gdzie przyznano, że jedyna skuteczna czynność procesowa, jaką udało się w sprawie przeprowadzić, to uzyskanie opinii biegłego. Dlatego nad postępowaniem obejmie nadzór prezes sądu okręgowego w Warszawie. Do kwietnia 2011 r. nic się jednak nie zmieniło. – W obliczu sądu jesteśmy zupełnie bezbronni, nie mamy żadnych praw – żali się W. – A oni robią wszystko, abyśmy z racji naszego podeszłego wieku nie doczekali wyroku ziemskiego.

Objaw II: lekceważenie

Od Wiesława Durbasa, przedsiębiorcy budowlanego ze Śląska, wykonującego w 2001 r. dużą inwestycję dla Zakładu Elektroenergetycznego w Będzinie (spółka Skarbu Państwa), urzędnik zażądał łapówki w wysokości 150 tys. zł. W przeciwnym razie kontrakt miał być rozwiązany. Durbas zwrócił się o pomoc do dawnego kolegi ze szkoły, wówczas naczelnika CBŚ w Katowicach Kazimierza Szwajcowskiego (dzisiaj zastępca komendanta głównego policji). Ten poradził mu, aby nagrał rozmowę korupcyjną z urzędnikiem. Dał Durbasowi policyjny dyktafon. – Obiecał też 50 tys. zł z funduszu operacyjnego, które miały służyć do prowokacji, ale w końcu pieniędzy nie dał – opowiada Durbas.

Rozmowa z urzędnikiem została nagrana, kaseta trafiła do CBŚ, a stamtąd do prokuratury. Ze stenogramu spisanego z taśmy przez policjantów jasno wynikało, że padło żądanie korupcyjne. Ale postępowanie prokuratorskie przekazano z Katowic do Będzina, gdzie szybko sprawę umorzono. Wiesław Durbas tłumaczy to faktem, że urzędnik, który wymuszał łapówkę, był w Będzinie osobą wpływową. Prokuratura w ogóle nie wzięła pod uwagę dowodu w postaci nagranej taśmy. Powód? CBŚ w Katowicach nie miał laboratorium fonograficznego, a ekspertyza porównawcza głosów zlecona specjalistom byłaby za droga.

W końcu Durbas jako oskarżyciel posiłkowy doprowadził urzędnika żądającego łapówki przed sąd. Przedstawił ekspertyzę nagrania wykonaną przez renomowany Instytut Ekspertyz Sądowych z Krakowa: głos na nagraniu „z wysokim stopniem prawdopodobieństwa” należał do owego urzędnika. Ale sąd chciał usłyszeć ten głos na własne uszy. Sięgnięto po kasetę magnetofonową dołączoną do akt. Okazało się, że ktoś skasował zapis z taśmy. Do akt sprawy dostęp miało wiele osób, w tym oskarżony urzędnik i jego pełnomocnicy.

Od 10 lat Wiesław Durbas toczy swoją walkę o prawdę. Efekty osiąga mizerne. Kontrakt na prace w Zakładzie Elektroenergetycznym stracił. Popadł w długi, firma splajtowała, a jej majątek został zlicytowany. Oskarżono go o wyłudzenie materiałów budowlanych wartości ok. 10 tys. zł. – To była trelinka zużyta na prace w Zakładzie Elektroenergetycznym. Mnie nie zapłacono, nie miałem środków, więc i ja nie zapłaciłem – tłumaczy.

I skazano go na 8 miesięcy więzienia. A urzędnika? W pierwszej instancji uniewinniono, uznając, że nie ma dowodów jego winy. Wyższa instancja nakazała ponownie rozpatrzyć sprawę. Proces toczy się do dzisiaj.

Objaw III: bezduszność

72-letni Janusz Szczepanowski z Lublina, kiedy usłyszał wyrok skazujący, próbował, na szczęście nieskutecznie, targnąć się na własne życie. Były prezes spółki akcyjnej odbywa wyrok dwóch lat więzienia za wykorzystanie kredytu bankowego na spłatę zobowiązań spółki. Sąd w sentencji przyznał, że oskarżony nie uczynił tego dla osiągnięcia korzyści osobistych, ratował firmę, ale siedzieć musi. Dla sądu nie miała znaczenia nienaganna opinia, jaką cieszył się dotychczas Szczepanowski, ani fakt, że jest to człowiek ciężko chory, wymagający operacji chirurgicznej. Prawo w tym przypadku okazało się całkowicie bezduszne. Tak ocenia postępowanie sądu Maciej Lisowski, szef fundacji Lex Nostra, która zaangażowała się w sprawę.

Chciałam ze sobą skończyć, ale nie miałam odwagi – mówi dramatycznie Jolanta Wierzchowska w reportażu telewizyjnym Leszka Ciechońskiego („Magazyn Ekspresu Reporterów” w TVP 2). Wraz z mężem padli ofiarą fałszerza. Podrobił ich podpisy na wekslach i poręczeniu bankowym. Wyłudził kredyt i towar z pewnej fabryki. Komornik z sądowym nakazem płatniczym zajął ich dom pod Warszawą. Wierzchowscy nie wiedzieli, że ich rzekome długi były przedmiotem postępowania sądowego. Wyrok zapadł zaocznie. Sędzia, który nakazał im płacić cudze zobowiązania, nie wiedział, że w innym sądzie w wydziale karnym już kilka lat wcześniej skazano sprawcę nieszczęścia Wierzchowskich za sfałszowanie ich podpisów na wekslach. Teraz jest już za późno, sądowa machina działa bezmyślnie. Egzekucję, czyli licytację domu państwa Wierzchowskich, może wstrzymać jedynie rewizja nadzwyczajna, wniesiona np. przez ministra sprawiedliwości. Po emisji wspomnianego reportażu ministerstwo obiecało, że podejmie stosowne kroki.

Dziennikarz „Niezależnej Gazety Internetowej” Mariusz Zielke opublikował artykuł demaskujący niezgodne z prawem poczynania pewnej spółki giełdowej. Bogata spółka złożyła przeciwko niemu w różnych sądach pięć pozwów (dwa w procedurze karnej i trzy w cywilnej). – Pół biedy z procesem, jaki czeka mnie w Warszawie, tu mieszkam, będę się stawiał. Ale nie jestem w stanie dojeżdżać na sprawy do Lubina czy Gdańska – mówi Zielke. Twierdzi, że wszystko, co napisał w internetowej gazecie, było prawdą, a czekające go procesy to rodzaj zemsty. Przeciwnicy wiedzą bowiem, że finansowo nie jest w stanie uporać się z sądową logistyką (dojazdy, hotele, adwokaci).

Według procedury, powinien być sądzony w miejscu rzekomego przestępstwa, ale przebiegli prawnicy poprzez umiejętny dobór świadków wykazali, że z punktu widzenia ekonomii procesowej oszczędniej będzie prowadzić procesy w innych miastach. W ten sposób przy pomocy Temidy można wykończyć każdego przeciwnika.

Objaw IV: procedura

W polskim prawie obowiązuje zasada legalizmu, w krajach anglosaskich – oportunizmu. Nazwy są mylące. W myśl legalizmu każde przestępstwo musi być osądzone, a każdy świadek przesłuchany. Anglosaski „oportunizm” to nie jest konformistyczne postępowanie bez zasad, ale działanie rozsądne i ekonomiczne. Gdyby w amerykańskim sądzie badano na przykład, czy Renata B., posłanka Samoobrony, fałszowała listy poparcia dla swojej kandydatury do Sejmu, nikt nie przesłuchiwałby kilku tysięcy osób podpisanych na tych listach. Wystarczyłby jeden świadek, którego podpis sfałszowano, bo kara za jedno fałszerstwo czy pięć tysięcy jest w tym przypadku taka sama.

W tysiącach błahych spraw sądy wzywają kilkudziesięciu świadków, których wiedza niczego nowego nie wnosi; jadą oni niekiedy na drugi koniec Polski, choć nie mają nawet mglistego pojęcia na temat przedmiotu rozprawy.

To zasada legalizmu powoduje, że polskie sądy grzęzną w zawiłych procedurach i biurokracji, postępowania ciągną się w nieskończoność, a w efekcie sprawiedliwość wymierzana jest zbyt mozolnie. Warszawski sędzia Marek Celej, znany z prowadzenia najtrudniejszych spraw, uważa, że procedury trzeba zmienić. Na przykład prokuratorzy nie muszą zasypywać sądów dziesiątkami tomów akt nawet w banalnych postępowaniach. – Wystarczą niezbędne dokumenty, przesłuchania i ekspertyzy – mówi. Nie ma też potrzeby mnożenia świadków. Procesy ciągną się latami, bo nadużywana jest instytucja apelacji. 75 proc. wyroków sądów okręgowych podlega zaskarżeniu. W Wielkiej Brytanii od wyroków ławy przysięgłych apelacja nie przysługuje. – Chyba że nastąpiło rażące naruszenie prawa – mówi Marek Celej. – W Polsce najczęstszym powodem prokuratorskich apelacji jest swoisty targ. Prokurator żąda 10 lat, ja daję 5 lat, a potem sąd apelacyjny wymierza 8. Może więc rozsądniej byłoby, aby prokurator nie mógł żądać konkretnego wymiaru kary, podawałby tylko kwalifikację, a wysokość po dowiedzeniu winy ustalaliby sędzia i ławnicy, zgodnie z kodeksowymi widełkami.

Kuracja, czyli zamach

Skalę niezadowolenia z sądownictwa obrazują statystyki skarg kierowanych do resortu sprawiedliwości. W 2006 r. wpłynęło ich 65 tys., w 2009 r. 77 tys. (danych za 2010 r. jeszcze nie ma). Ministerstwo nie nadąża z badaniem wszystkich wniosków obywateli. Przyznaje, że w 2009 r. nie dotrzymało ustawowego terminu udzielenia odpowiedzi w 6,4 proc. spraw.

Wśród prawników toczy się debata, jak zmieniać procedurę, aby udrożnić system sądowniczy. Komisja kodyfikacyjna pracuje nad uproszczeniem procedury w postępowaniach cywilnych i karnych. W resorcie sprawiedliwości głowią się nad tym samym. Ale żadna komisja i żaden ministerialny urzędnik nie potrafią zmienić mentalności i przyzwyczajeń. Pomysł ministerstwa, aby wprowadzić okresowe oceny sędziów, natychmiast uznano za zamach na sędziowską niezawisłość. Tymczasem brak ocen powoduje arogancję, lekceważenie obrońców i krzywdę wielu osób, które są klientami i – w końcu – ofiarami wymiaru sprawiedliwości. – Większość pytań, jakie chciałem zadać świadkom, sędzia uchyliła jako nieistotne, a one były kluczowe dla wyjaśnienia okoliczności – opowiada Roman Z., jeden z bywalców skweru przed Sejmem.

Takich frustratów z każdym rokiem przybywa. – Popadają w obsesyjne poczucie krzywdy, a to prowadzi do pieniactwa. Ja ten stan nazywam obłędem na tle sądowym – mówi psycholog Jolanta Parzuch.

U niektórych pojawia się w końcu kliniczne, paranoiczne zaburzenie. Korespondencja do kolejnych sądowych instancji, Ministerstwa Sprawiedliwości, rzecznika praw obywatelskich, prezydenta – staje się jedyną treścią ich życia. Prowadzą własne śledztwa, na przykład w sprawie rodzinnych powiązań w lokalnym świecie prawniczym. Zrujnowani finansowo, pogrążają się w urojeniu. Oczywiście, ta przypadłość wynika w jakimś stopniu ze specyficznej osobowości danego człowieka. Ale też choroba, która toczy samą Temidę – rzec można – prątkuje.

Polityka 16.2011 (2803) z dnia 16.04.2011; Kraj; s. 24
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną