Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Żałobna polityka

Zostali zdradzeni o świcie – ta herbertowska fraza wypowiedziana przez Jarosława Kaczyńskiego niczym kamień przydusiła pierwszą rocznicę smoleńskiej katastrofy.

Niezależnie od tego, jaka była przyczyna katastrofy, dzisiaj już możemy to powiedzieć, zostali zdradzeni o świcie – powtarzał prezes przy aplauzie sali wypełnionej tymi, którzy zakładali właśnie stowarzyszenie Ruch im. Lecha Kaczyńskiego i którzy w chwilę później ustawili się w szyku, aby z Sali Kongresowej przejść pochodem na Krakowskie Przedmieście, niosąc na czele wielkie hasło „Tusk pod sąd”.

Kto zdradził, zostało więc dopowiedziane natychmiast. Dzień wcześniej przed ambasadą rosyjską palono kukłę premiera Putina. Kilkaset osób przyniosło transparenty. „Putin morderca, Tusk – zdrajca”, „Mord katyński 1940, mord smoleński 2010”, zaraz potem ci sami ludzie skandowali pod Belwederem: „Komorowski, won do Moskwy”, a pod Kancelarią Premiera: „Wyłaź, szczurze!”. – Zostańmy przed prezydenckim pałacem dzisiaj, jutro, codziennie, aż odejdzie ten rząd – wołała podczas manifestacji 10 kwietnia Ewa Stankiewicz, współautorka filmu „Solidarni 2010”. PiS tak wymieszał politykę z żałobą, że powstała jakaś trudna do przełknięcia mikstura „żałobnej polityki”.

Pierwszej rocznicy katastrofy oczekiwano z niepokojem, ale też z narastającym znużeniem, które pokazywały liczne badania opinii społecznej. Sondaże (POLITYKA 15) ujawniły pewien chaos myślowy, niepewność nawet w odniesieniu do niekwestionowanych wydawałoby się faktów. Bo co właściwie wiemy o katastrofie? Niby prawie wszystko, ale wciąż brakuje polskiego raportu, przedłużane jest polskie śledztwo, prokuratura jak zwykle mówi mało albo milczy. Wiemy, że pełnej prawdy nigdy zapewne nie poznamy, bo ci, którzy zginęli, niczego nam już o tym, co działo się na pokładzie Tupolewa, nie opowiedzą. Wiemy też, że zawsze będą różne polityczne prawdy dla politycznych celów instrumentalizowane. Nie mamy też pewności, czy stawiać pomniki, czy nie stawiać? Gdzie, komu? Niby wszystkim ofiarom, bo tak wypada – to dobrze brzmi, że wszyscy są równi w obliczu śmierci – ale przecież wiadomo, że tak naprawdę chodzi tylko o pomnik Lecha Kaczyńskiego, jedynego prezydenta RP, który był prawdziwie polskim prezydentem, i jedynego, który jest godny szacunku.

Naturalny ludzki odruch upamiętnienia katastrofy, jakiej nie widział świat (tak pisaliśmy w pierwszym po katastrofie wydaniu POLITYKI ogłuszeni tym, co się stało), pełni rolę pałki do bicia w tchórzliwą jakoby władzę, chcącą zadeptać, zamazać pamięć o nieżyjącym prezydencie. A to przecież dzięki takim pomnikom można będzie kłaść solidny fundament (skałę, jak mówił Jarosław Kaczyński), na którym można zbudować partię, ruch społeczny, wreszcie ową IV RP, którą jeszcze niedawno nawet Ludwik Dorn nazywał trupem, a która wkrótce ma ożyć w jeszcze bardziej doskonałej formie. Do tego nowego państwa, ewangelicznej ziemi obiecanej, nie wejdą ci, którzy nie szanują Polski, nie zgadzają się, że warto być Polakiem. Taki był, zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, testament jego brata.

Różne poziomy miała ta rocznica. Miała swój wymiar osobisty, dla bliskich i przyjaciół ofiar. Choć dla większości rodzin dniem prywatności nie była. Po koncercie w Teatrze Wielkim, zorganizowanym w ramach uroczystości państwowych (gdzie rozbrzmiewała „Symfonia pieśni żałosnych” Mikołaja Góreckiego), Małgorzata Szmajdzińska, z podpuchniętymi od łez oczami, ale też z uśmiechem na twarzy, mówiła: muszę już dotrzeć do domu, padam z nóg, nie myślę o niczym; od 6 rano jestem na różnych uroczystościach, ale wczoraj było trudniej, bo to był dzień urodzin Jurka, a jutro też jest dzień…

Była to też rocznica pamięci o żałobie dla tych, którzy wbrew natrętnej polityce nie chcieli wymazać z pamięci tamtych pierwszych godzin i dni po katastrofie, kiedy wydawało się, że w obliczu narodowej tragedii rodzi się jakaś wspólnota. Ale choć na Krakowskim Przedmieściu zebrani wołali: „Tu jest Polska!”, nic nie zostało z klimatu sprzed roku. Tam dominowały nastroje polityczne. Nie była to Polska dobrej pamięci.

Miała ta rocznica swój wymiar oficjalny, państwowy, być może po raz pierwszy z tak mocno zaakcentowanym rozdziałem tego, co cesarskie, od tego, co boskie. Przy pomniku na warszawskich Powązkach jedynym religijnym elementem była krótka modlitwa ekumeniczna, a przecież uroczystości nie zabrakło powagi, ceremoniału i właściwych słów, zwłaszcza kiedy o pustym miejscu przy sobie i światełku na grobie mówiła wdowa po Andrzeju Przewoźniku, który cmentarze pamięci budował na Ukrainie i w Katyniu właśnie. Uroczystości państwowe były powściągliwe w treści, wyzbyte akcentów politycznych, przemówienia oficjalne krótkie. Ton obchodów nadawały rodziny, przynajmniej te, które w nich uczestniczyły, bo podział wśród rodzin stał się faktem, być może jednym z najbardziej przykrych.

Miały obchody swój wymiar kościelny, kiedy to arcybiskup Stanisław Gądecki gromił w warszawskiej archikatedrze polityków za wykorzystywanie tragedii, ciągłą walkę, a media za nadmiar konsumpcjonizmu i komercjalizację. Inne kościoły zamykano przed wszystkimi mediami z wyjątkiem Telewizji Trwam, a przeor Jasnej Góry oznajmiał, że zamieniając tablice w Smoleńsku Rosjanie „jeszcze jeden nóż wbili w serce narodu”. Gdy zestawić te wszystkie słowa z wcześniejszym pokojowym wezwaniem kardynała Kazimierza Nycza, aby zgodnie z chrześcijańskim porządkiem żałobę zakończyć po roku, widać wyraźnie, że polski Kościół wciąż jest „zaczadzony PiS-em” i że awantura o krzyż na Krakowskim Przedmieściu niewielu nauczyła powściągliwości.

Miały wreszcie rocznicowe uroczystości swój wymiar polityczny, faktycznie najważniejszy, bo przecież za pół roku czekają nas wybory. Prawo i Sprawiedliwość świadomie odmówiło uczestnictwa w obchodach państwowych i zorganizowało własne. Wspominali, że trzeba uczcić wszystkich poległych (tylko ta stylistyka obowiązywała), w rzeczywistości czcili swoich. Cel był od początku przejrzysty – podkreślać w każdym momencie, każdym gestem i słowem, że państwo jest obce, że rządzą nim ludzie niegodni, którzy już dawno powinni zniknąć ze sceny politycznej, bo nie mają żadnej moralnej legitymacji do sprawowania władzy.

To nie jest nowa myśl, Jarosław Kaczyński rozwijał ją od momentu przegranej w wyborach prezydenckich. Apogeum miało nastąpić właśnie 10 kwietnia, i nastąpiło. W kolejnych wystąpieniach, w Sali Kongresowej, na Krakowskim Przedmieściu, Kaczyński stopniował napięcie i patos, sięgał coraz wyżej, aż po papieskie słowa o konieczności „odnowy tej ziemi”, a także ewangeliczną frazę, że tylko prawda nas wyzwoli. Sięgał więc po cytaty, które miały przypominać czasy walki o wolną i demokratyczną Polskę.

Jaka będzie prawda, która musi zwyciężyć i wyzwolić Polskę? Taka, jaką w czasie obchodów rocznicy we Wrocławiu ogłosił poseł PiS Dawid Jackiewicz, że Henryka Krzywonos była łamistrajkiem? Taka, jaką głosi prezes jego partii mówiąc, że jego brat musiał zginąć, polec, gdyż jego polityka, polityka człowieka prawdziwej solidarności i historycznej pamięci była najwyraźniej komuś niewygodna? Doskonale wiemy, co zdarzyło się w Smoleńsku, mówił Kaczyński i każdy mógł sobie przecież dopowiedzieć – wiemy, że Tusk rozmawiał z Putinem, Putin go obejmował.

Z kolejnych wystąpień prezesa PiS można garściami czerpać podobne cytaty. Ich cel jest jeden: trzeba znieważyć, oskarżyć obecne władze państwa, pokazać ich służalczość i słabość, bo przecież „nie potrafili nawet ochronić prezydenta”, a chronią patologiczne układy, stoliki z gangsterami i biznesmenami i „złą konstrukcję społeczną”. Powróciły sugestie zamachu we frazach typu: wiemy, co się stało w Katyniu, wiemy, co w Smoleńsku. W estetyce tej pierwszej rocznicy mieściło się wszystko. Komicznie przy tym brzmią opinie niektórych komentatorów, że Kaczyński jakoby ostatnio znowu złagodniał.

Jeszcze kilka miesięcy temu mówiło się, że Jarosław Kaczyński ma plan przeczekania, aż społeczne poparcie dla PO wypali się w procesie rządzenia, że być może jego celem są następne wybory prezydenckie. Dziś już widać, że się spieszy, że dla osiągnięcia celu nie cofnie się przed niczym, przed najbardziej brutalnym atakiem, przed pomówieniem, przed huśtaniem emocjami.

Jeśli uznać, a jest to oczywiste, że smoleńska rocznica była dniem wymarszu PiS do kampanii wyborczej, jej pierwszym mocnym akcentem, to po tej kampanii nie możemy oczekiwać naturalnej w demokracji rywalizacji politycznej. To będzie raczej walka na śmierć i życie, toczona na dodatek w imię zemsty, także prywatnej. Nigdy wcześniej w wystąpieniach prezesa PiS nie było aż tylu osobistych akcentów, słów o własnym bólu, stracie. Jego partia, po pozbyciu się wątpiących w sens takiej polityki, jest dziś zakładnikiem tego osobistego bólu i tej straty, stworzenia własnej rzeczywistości-nierzeczywistości, w której to, co było przed rządami braci Kaczyńskich, nie miało żadnego polskiego sensu; wartość, dramatycznie przerwaną, miały tylko dwa lata rządzenia w braterskiej harmonii.

Nastrój rocznicy, wypowiadane słowa, organizacja manifestacji, choć były o wiele mniej liczne, niż się spodziewano, tworzyły jednak atmosferę emocjonalnego napięcia i odsłaniały, gdzie PiS widzi swoją siłę, co mu sprzyja.

Tak jak sprawowanie funkcji ministra sprawiedliwości przez Lecha Kaczyńskiego umożliwiło powstanie PiS i następnie wygranie wyborów, tak jego śmierć w lotniczej katastrofie ma być nowym paliwem, nowym początkiem w marszu po władzę. Instrumentalizacja polityczna tej z pewnością dla Jarosława Kaczyńskiego autentycznej życiowej tragedii pokazuje, że poza polityką i wizją władzy, pozwalającą na dokonanie zemsty, niewiele celów mu w życiu pozostało. Na tym jednym jest maksymalnie skoncentrowany, wszystko temu pragnieniu podporządkowuje.

Wygląda, jakby w obchodzonej przez PiS rocznicy nie było niczego spontanicznego, zadania zostały omówione i rozdzielone między partyjnych działaczy i tzw. środowisko PiS, z „Gazetą Polską” i jej klubami na czele. Ale i nieco bardziej umiarkowane prawicowe gazety, jak „Uważam Rze” czy „Rzeczpospolita”, wcześniej próbujące jeszcze przynajmniej udawać krytycyzm wobec smoleńskiej strategii PiS, teraz uprościły przekaz do maksimum: prezydent niemal święty, brat ma prawo do każdych słów, bo cierpi, państwa nie ma, państwo nie działa. Czysta propaganda, jakby z okazji rocznicy szeregi zostały zwarte wokół partii-matki, jedność zademonstrowana, a wątpliwości pozostawione na lepsze czasy. Zniknęły odcienie szarości, zostało czarne i białe, według życzenia prezesa.

W ten nurt myślenia wpisał się i został wyeksploatowany fakt zamiany smoleńskiej tablicy przez tamtejsze władze. „Polską polityką zagraniczną rządzi wdowa” – powiedział z goryczą, choć trafnie, jeden z politycznych komentatorów. To prawda, jeśli w dniu rocznicy trzeba było dowodu na słabość państwa, to państwo go dostarczyło. Przyczyną rocznicowego skandalu stała się tablica głosząca, że w katastrofie zginęli ci, którzy chcieli oddać hołd ofiarom sowieckiego ludobójstwa. Tablicę na kamieniu położonym przez smoleńskiego gubernatora zamontowały samowolnie, potajemnie, bez żadnych uzgodnień (nawet w pewnym konflikcie ze środowiskami zrzeszającymi Rodziny Katyńskie) wdowy po Januszu Kurtyce i Tomaszu Mercie.

Niewątpliwa niezręczność Rosjan, którzy nie mogli się od miesięcy doczekać, aby polskie władze rozwiązały ten problem we własnym zakresie, i wreszcie w przeddzień uroczystości tablicę zmieniły, przykryła naszą własną lękliwość. To przecież strach przed wewnętrzną awanturą, jaka niewątpliwie rozpętałaby się, gdyby polskie władze próbowały napis negocjować z inicjatorkami tego przedsięwzięcia, spowodował, że uznano najpewniej, że jakoś to będzie. To „jakoś to będzie” powodowało, że lataliśmy do Smoleńska, chociaż Rosjanie ostrzegali, że tamtejsze lotnisko do tego się nie nadaje, i proponowali zastępcze, mówiono „jakoś to będzie”, kiedy na terytorium obcego państwa, prowokacyjnie, z prywatnej inicjatywy montowano własną tablicę, bo ta ziemia jest praktycznie nasza, tu te symboliczne maki wyrosną z Polskiej przecież krwi.

„Jeżeli sami siebie nie szanujemy, nie będą nas szanować inni” – to kolejny cytat z wystąpień Jarosława Kaczyńskiego, który nie miał bynajmniej na myśli szacunku dla procedur, prawa, dla wrażliwości innych. Udoskonalona IV RP tworzyć będzie przecież swoje prawa, ona będzie dyktować innym, jak mają się zachować wobec nas, Polaków, bo ona wreszcie będzie miała moralną legitymację do prezentowania prawdziwie polskiego interesu narodowego, interesu państwa suwerennego.

Rok temu, w pierwszym wydaniu POLITYKI po smoleńskiej katastrofie Jerzy Baczyński, redaktor naczelny naszego tygodnika, oddając nasze wspólne pierwsze przemyślenia, pisał: „Ten wstrząs, który przewraca polską politykę, jest także okazją do cichego rachunku sumienia, miniaturyzuje partyjne swary, kompromituje codzienny język polityki i gorączkowe – dziś widać jak głupie – emocje, które poodsuwały od siebie tak wielu porządnych ludzi. Życie polityczne w Polsce na długo pozostanie w cieniu tej tragedii: może też nabierze powagi, umiaru i poczucia wspólnoty, których tak ostatnio brakowało”.

Mylił się, bardzo wielu z nas bardzo się myliło. Mieliśmy wprawdzie świadomość, że katastrofa nie unieważnia politycznego sporu, bo jest on autentyczny i nie o jednomyślność chodzi, ale liczyliśmy przynajmniej na lepszą jakość polityki i próbę szukania wspólnych rozwiązań w kwestiach najważniejszych.

Po roku mamy politykę gorszą, pełną coraz bardziej raniących słów, które mają politycznie zabijać, budowaną na emocjach prawie wyłącznie negatywnych, na torturowaniu pamięci tych rodzin, które nie chcą być uczestnikami politycznych kampanii, na wykluczaniu z narodowej wspólnoty każdego, kto ma inne zdanie nie tylko w sprawie wielkości prezydentury Lecha Kaczyńskiego, ale praktycznie jakiejkolwiek innej kwestii, każdego, kto chce, by instytucje państwa jednak szanowano, choćby na elementarnym poziomie.

Jak na to wszystko odpowiedzieć? Jak ma odpowiedzieć partia rządząca, jej koalicjant, pozostała opozycja? Jakich wizji i argumentów szukać? Jakim językiem się posługiwać, aby zmierzyć się z tym prostym, zapadającym w pamięć, bo stanowiącym już nasz polski kod kulturowy zdaniem: zostali zdradzeni o świcie. Jak odnaleźć się w świecie splątanych, często pospiesznie tworzonych symboli? Czy „normalność”, przekonanie, że po prostu należy robić swoje, może być wystarczającą odpowiedzią na emocje podgrzewane i przegrzewane? Jaki jest prawdziwy społeczny zasięg emocji demonstrowanych w Sali Kongresowej i na Krakowskim Przedmieściu?

Rocznicowe obchody PiS muszą stać się przedmiotem poważniejszej refleksji, bo chociaż ich ogólnego tonu się spodziewano, to skalą słownej agresji jednak zaskoczyły. Istnieje problem polegający na tym, że spora część społeczeństwa, pod przywództwem antysystemowego ugrupowania, nie ma większej szansy na rządzenie w wyniku demokratycznych procedur, ale ma przekonanie, że państwo wymaga wymiany na inne. Nie wiadomo, gdzie ta energia ma znaleźć ujście, jeśli naród, tak hołubiony w wystąpieniach Kaczyńskiego, w jesiennych wyborach znowu się nie sprawdzi i wybierze „zaprzańców”.

Polityka 16.2011 (2803) z dnia 16.04.2011; Temat tygodnia; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną