Trafiło się kurze ziarno! Poinformowano nas podniośle i radośnie o wielkim sukcesie naszej dyplomacji. Pan prezydent Barack Obama dotrzymał słowa (co wcale mu się tak często nie zdarza) i na mocy porozumienia podpisanego 13 czerwca już niedługo na terenie Rzeczpospolitej stacjonować będzie 20–30 żołnierzy amerykańskich. Żeby triumf był większy, cztery razy do roku zawitają do nich samoloty Hercules i wtedy ewentualnie polscy piloci będą mogli chwilę na nich polatać nad ojczystą ziemią, bo dotąd wznosili te maszyny tylko w hiszpańskie, belgijskie lub francuskie niebo, co nie daje przecież porównywalnej motywacji.
Tym malkontentom, którzy twierdziliby, że mikroskopijne to ziarenko dla takiej dużej kwoki jak Polska, tudzież szydercom uważającym to zgoła za kpiny, odpowiedział minister obrony Bogdan Klich, że nie o to chodzi, ilu będzie amerykańskich wojaków, ale o ważki dla obronności kraju fakt, że w ogóle będą. Nie chodziło mu przy tym zapewne o siłę ognia, jaką dać może w obronie naszych granic wspaniała dwudziestka, do trzydziestki w porywach. Jego rozumowanie, jak się domyślam, miało głęboki i geopolityczny sens. Kiedy oto przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkasz – Polskę (ale kto, na miłość boską? – zbankrutowani Białorusini, Rosjanie, którym wystarczy zakręcić kurek, sojuszniczy Niemcy, zaprzyjaźnieni Ukraińcy, Czesi, Słowacy czy Litwini?), wtedy zetrzeć się będą musieli również z formacją amerykańską, a tego dumne Stany Zjednoczone nigdy nie darują i bronić będą Mazowsza, Małopolski, Wielkopolski i Pomorza do ostatniej bomby atomowej i ostatniej kropli krwi.
Koncepcja ta nie jest, niestety, całkiem przekonująca. Należymy przecież do NATO, co pociąga za sobą, w przypadku agresji na Rzeczpospolitą, obowiązek zbrojnej odpowiedzi wszystkich państw członkowskich z USA na czele, bez względu na to, czy kwateruje na naszym terytorium 20, w porywach do 30 chłopców z Ohio albo Arizony.