Było lato 2001 r. Ona, żona grekokatolickiego księdza, już wiedziała, że niedługo opuści Tylawę, Podkarpacie. Mąż dostał od biskupa dekret i 100 dol. na dobry początek, miał budować parafię na drugim końcu ściany wschodniej, w Bartoszycach, Mazury. Nie mogła tak po prostu wyprowadzić się, wiedząc – w sekrecie, od koleżanek córki – co robi z dziewczynkami Michał M., proboszcz w Tylawie od 35 lat. Wyobrażała sobie, że staje przed Bogiem na Sądzie Ostatecznym, a Bóg ją pyta, dlaczego zlekceważyła to, że przyszedł do niej w tych dziewczynkach? We wsi mówili o Lucynie, że ma jakiś przyciąg do dzieci. Latają do niej i przesiadują aż do kolacji.
Już budowała z mężem nową parafię, gdy w 2004 r., po kilkuletnim procesie, ks. Michał M. został skazany na dwa lata w zawieszeniu na pięć, z 8-letnim zakazem zbliżania się do dzieci. W uzasadnieniu wyroku sędzia tak scharakteryzował proboszcza: oskarżony był w parafii jedynym kapłanem; on, i wyłącznie on, ludzi chrzcił, żenił, karcił, na końcu udzielał ostatnich namaszczeń.
W międzyczasie spowiadał dziewczynki w lesie w pozycji usta–usta, a wykorzystując dar bioenergoterapeutyczny leczył je, gładząc krocza i miejsca, w których w przyszłości wyrosną piersi, wkładał palec w pochwę itd.
Lucyna
Gdyby chcieć scharakteryzować Lucynę Krawiecką, można by tak: w życiu wyznaje zasadę maksymalizmu, nawet trójkę własnych dzieci karmiła piersią łącznie 10 lat. Ma emocje na wierzchu, upiera się, że świat jest czarno-biały. W przeciwieństwie do męża, który jako duszpasterz i spowiednik ma obowiązek akceptować odcienie pośrednie, być cierpliwym względem grzeszników.