Jeżeli było tak, jak sugerują dziennikarze „GW”. Jeżeli tylko z powodu jednego samochodu odebrano prokuratorowi śledztwo w sprawie lewych faktur, co spowodowało, że osiemnastu innych prokuratorów zabrało głos w obronie kolegi - a to już prawie bunt. Jeżeli przy okazji stracił pracę dyrektor izby skarbowej, głos zabrał premier rządu i wszyscy czują głęboki niesmak – to by znaczyło, że mały geszeft wywołał niespotykaną lawinę. Więc może nie był wcale taki mały.
Publikacja „Gazety Wyborczej” o odsunięciu na boczny tor prokuratora Andrzeja Piasecznego wywołała burzę. Premier Tusk zapowiedział zbadanie sprawy i ewentualne wyciągnięcie konsekwencji wobec winnych, w tym szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Za co? Tu właśnie leży problem. Bondaryk kupując od byłego pracodawcy, firmy PTC (operator sieci Era, dziś T-Mobile) samochód marki Audi po znacznie zaniżonej cenie, prawa raczej nie złamał.
Tłumaczy się, że tego samego wozu używał jako służbowego, umowa gwarantowała mu prawo pierwokupu, a prawdziwej wartości auta nie znał. Pytanie jest inne: czy szefowi ABW wypada przeprowadzać takie transakcje? Otóż, nie wypada. Szef ABW to w najwyższym stopniu osoba publicznego zaufania. Skoro decyduje się pełnić taką funkcję, musi być poza wszelkim podejrzeniem.
Gdyby samochód kupił pracując jeszcze w PTC, zapewne nie byłoby sprawy. Ale umowę sfinalizował w grudniu 2007 r., kiedy pełnił już obowiązki szefa służby specjalnej. Natychmiast po objęciu stanowiska powinien odciąć wszystkie nitki łączące go z prywatnym biznesem. Uciąć wszelkie spekulacje o ewentualnej przychylności wobec byłych pracodawców. To przecież jasne, że drogie Audi - kupione okazyjnie tanio - jest powodem do wdzięczności.
Zostawmy jednak gen. Krzysztofa Bondaryka (na marginesie: awanse generalskie w tej instytucji są łatwe jak w operetce).