Turniej życia trafił się Kubotowi na najwspanialszej tenisowej scenie świata, bo marka Wimbledon mówi sama za siebie. Gra na trawie bywa zabójczo nudna i przewidywalna (komu służy serwis, ten dyktuje warunki), a polski tenisista dobrze ten schemat opanował. Okrasił solidność brawurową grą przy siatce, w ważnych momentach porywał się na finezję, o która niewielu go podejrzewało. Ta mieszanka obezwładniała kolejnych wyżej od niego notowanych w rankingach rywali. W boju o ćwierćfinał szczęście było blisko - miał meczbola, może ręka zadrżała, może zabrakło wyrachowania. Wielka szkoda, bo było wiadomo, że im dłuższy mecz, tym dla Kubota - który do turnieju głównego przedzierał się z eliminacji - gorzej.
Miejsce w gronie szesnastu najlepszych tenisistów Wimbledonu to jednak sukces. Szkoda, że przyszedł dopiero w wieku 29 lat, bo Kubot na kortach spędził większą część życia. Sam przyznaje, że stracił na nich sporo zdrowia i że kondycja już nie ta, co przed laty. Za podszeptem nowego trenera, Czecha Jana Stocesa, postawił jednak na jakość, a nie ilość. I zamiast ganiać po świecie z turnieju na turniej, skupił się na tych najważniejszych i najbardziej prestiżowych. Ta taktyka już przyniosła korzyści, bo dobra gra w Londynie wywinduje Kubota w okolice siódmej dziesiątki rankingu ATP i da komfort bezpośredniej gry w turniejach głównych. W ostatnich dniach odkrył cząstkę siebie na nowo, uwierzył, że miejsce rankingowe nie przesądza o wyniku. Jeśli zdrowie pozwoli, nasze tenisowe radości nie muszą się na Wimbledonie skończyć.
Niestety ten sukces nie ma wiele wspólnego z polską szkołą tenisa. Kubot już dawno doszedł do wniosku, że rodzimi fachowcy jego karierze nie pomogą. Przeniósł się do Czech i nie ukrywa, że tamtejsi trenerzy mają w jego tenisowej dojrzałości wielki udział. Może chociaż wyczyn Kubota wzbudzi przekonanie, że na piłce nożnej sport się nie kończy i oprócz boisk warto oddać do użytku bezpłatne korty. Albo chociaż ścianki, na których można poćwiczyć uderzenia.