Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Mój panteon

Piszę to wspomnienie z dużym opóźnieniem. Tym razem nie z powodu mojego zaniechania. Pani profesor Zofia Staszczak-Kwaśniewska (1928–2011) nie chciała nekrologów i styp. Gdyby nie przyjaciele, nie dowiedziałbym się nawet o jej śmierci. W jakiejś mierze to już początek szkicu jej portretu. Od lat 60. do lat 90. była etnologia polska sfeminizowana na miarę, która śnić się może tylko dzisiejszym feministkom. Pani ZS w Warszawie, pani KJ w Łodzi, JK w Krakowie etc. Niech mi feministki wybaczą, ale było to – w walce o katedry, dotacje i apanaże kobiecość nie zawsze łagodzi obyczaje – gniazdo os czy, jak woli François Mauriac, kłębowisko żmij.

Zofia Staszczak-Kwaśniewska nie brała w tym udziału. Miała zapewne świadomość, że na tyle wyróżnia się w środowisku kapitałem intelektualnym, iż doprawdy nie musi spędzać czasu w maglu. W ten sposób, całkowicie świadomie, stawiała się jednak na pozycji outsidera. Toteż nie zyskała nigdy stanowisk czy laudacji na swoją miarę. I w gruncie rzeczy niewiele ją to obchodziło.

Owszem, miała ambicje pedagogiczne. Wypromowała lub zapewniła karierę znacznej części dzisiejszej antropologicznej czołówki. Wiedziała, taka jest przecież polska natura rzeczy, że nie spotka się z wdzięcznością. Niby jej to nie obchodziło, ale gdzieś na dnie bolało i w niektórych przypadkach zadrę tę nosiła przez lata. I wtedy jednak, patrzyłem na to z zachwyconym zdumieniem, skłonna była uchylić nieba synom marnotrawnym. Swoje obowiązki pedagogiczne pojmowała w sposób, rzec by się chciało, macierzyński. Jak w „poemach naiwnych” Czesława Miłosza:

„Matka nad klombem z piwoniami staje,

Sięga po jedną i płatki rozchyla,

I długo patrzy w piwoniowe kraje,

Dla których rokiem bywa jedna chwila.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Felietony; s. 89
Reklama