Grzegorz Rzeczkowski: Spośród członków załogi Tu-154 M tylko technik pokładowy miał prawo lecieć do Smoleńska. Bo jako jedyny miał aktualne uprawnienia. Reszta, łącznie z pilotami – co pokazał wasz raport - nie miała ich. Potrafi pan to jakoś zrozumieć, zracjonalizować?
Maciej Lasek: Pułk funkcjonował w dosyć specyficznych warunkach. Dysponenci samolotów, czyli głównie przedstawiciele Kancelarii Prezydenta, Premiera, Sejmu i Senatu żądali gotowości do działań praktycznie 12 miesięcy w roku, 24 godziny na dobę. Zapotrzebowania na loty specjalne przychodziły w ostatniej chwili, zdarzało się, że nawet dzień przed planowanym lotem, którego cel był gdzieś na drugim końcu świata.
Pułk się na to godził, a jednocześnie mając za mało pilotów przygotowanych do latania na Tu – 154 M, nie miał kiedy ich szkolić. Każda poświęcona na to godzina była jakby wyrwana z grafiku lotów z najważniejszymi osobami w państwie. Proszę pamiętać, że choć w 36. specpułku były dwa tupolewy, to często się zdarzało, że jeden z nich był w naprawie lub w przeglądzie i do dyspozycji była tylko jedna maszyna. W związku z tym kolejni dowódcy pułku musieli być bardzo asertywni, by na skierowane do nich zamówienie na lot odpowiedzieć: „nie lecimy, bo musimy przeprowadzić loty szkolne lub treningowe”.
Tej asertywności najczęściej brakowało.
Tak rzeczywiście było. W ramach pracy komisji rozmawialiśmy z czterema kolejnymi dowódcami pułku. I oni szczerze, jak na spowiedzi mówili nam, że problemy z brakiem załóg i szkoleniem zgłaszali przełożonym. Ale w wojsku ważne jest wykonanie zadania. Osoba, która sygnalizuje problemy, traktowana jest jako ta, która sobie nie radzi i którą być może należy wymienić. Dlatego taka asertywność szybko się kończyła.