Podejrzewano, że od niego przeciekły informacje o policyjnej akcji przeciwko gangsterom powiązanym podobno z politykami SLD. Tak się zaczęła tzw. afera starachowicka. Sześciu lat potrzebowały sądy kolejnych instancji, by wykazać, że w sprawie nie było żadnych dowodów, że „żelazny łańcuch poszlak”, skonstruowany przez prokuratorów, był jedynie hipotezą, której żadną miarą zweryfikować się nie da. Kogo to jednak obchodzi? Swoje polityczne zadanie afera spełniła i prawda o niej nie jest już dziś artykułem pierwszej potrzeby. Może jest nawet wysoce krępująca dla polityków i dziennikarzy, którzy na starachowickich przeciekach robili kariery?
Prokuratorzy IPN zarządzili ekshumację zwłok krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa, chcąc zyskać niezbite dowody, że został on zamordowany przez SB. Tymczasem ekspertyzy wykazały raczej coś innego. Najpierw biegli odpowiadali na ponad 20 pytań i uznali, że Pyjas zmarł wskutek upadku z wysokości, a nie pobicia czy zastrzelenia (bo i takie teorie się pojawiły). Prokuratorzy zadali więc ponad 30 kolejnych pytań, zapewne, aby biegłych zmusić do większej dokładności w badaniach. Ci jednak znów jednogłośnie i bez wątpliwości orzekli, że przyczyną śmierci studenta był upadek z wysokości co najmniej 7 m. Teraz prokuratura chce jeszcze zbadania kawałka poręczy schodów, z których być może spadł Pyjas. Nie trzeba być znawcą kryminalistyki, by wiedzieć, że po tylu latach znalezienie jakichkolwiek śladów, nawet biorąc pod uwagę postęp nauki, graniczy z cudem. Mamy więc normalną grę na zwłokę, bo sprawa jest wyjątkowo niewygodna i prokuratorzy IPN nie chcą się przyznać do porażki. Na micie śmierci Pyjasa wyrosło środowisko opozycyjne, które odegrało w polskiej historii najnowszej ważną rolę, ale też każdego, kto miał wątpliwości w sprawie okoliczności tej śmierci, spotykało potępienie i zarzut, że chroni SB.