Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Odbijany

Ruszyła kampania... zniechęcania do wyborów

„PiS służy każde zohydzenie polityki, nawet gdyby sam prezes Kaczyński miał być tego elementem”. „PiS służy każde zohydzenie polityki, nawet gdyby sam prezes Kaczyński miał być tego elementem”. Mirosław Gryń / Polityka
Rozpoczęta kampania wyborcza jest wyjątkowa: szanse mają wyłącznie partie, które już rządziły. Wszyscy się "umoczyli", nie ma zbawcy z czystą kartą. Dlatego politycy bardziej zniechęcają do innych, niż zachęcają do siebie.
„Polacy niby znużyli się walką dwóch głównych graczy, lecz w praktyce odrzucają wszystkich, którzy wtrącają się między wódkę a zakąskę”.Mirosław Gryń/Polityka „Polacy niby znużyli się walką dwóch głównych graczy, lecz w praktyce odrzucają wszystkich, którzy wtrącają się między wódkę a zakąskę”.

Głównym celem PiS nie będzie pozyskiwanie nowych wyborców, ale odwodzenie od wyborów ludzi, którzy ponadstandardowo zwiększyli frekwencję w 2007 r. i poparli Platformę. Jeśli teraz zostaną w domach, partia Kaczyńskiego wyjdzie na swoje. To zdecyduje o wyniku wyborów, gdyż najtwardsze elektoraty PO i PiS są liczbowo zbliżone.

Na sobotniej konwencji PiS Jarosław Kaczyński podał główne wątki kampanii swojej partii: modernizacja to obowiązek, a nie łaska Tuska, Polska oddala się od standardów zachodniej demokracji, dominuje kłamstwo, manipulacja i nadużywanie wymiaru sprawiedliwości, krajem rządzi nietwórcza i bezideowa grupa interesu. Nie obyło się bez insynuacji, kiedy lider PiS zapytał, czy Tusk jest polskim premierem, czy człowiekiem na usługi, np. „potężnego sąsiada”.

Ale to już klasyka, choć powracanie do metody insynuacji może dziwić – przecież to jeden z głównych powodów nienawiści do PiS. Niemniej najważniejszy motyw był inny; kiedy prezes rozważał, czym jest dzisiaj polityczna odwaga, zwrócił się do premiera Tuska: „niech pan spojrzy w oczy kobiecie, która, aby posłać dziecko do szkoły, musi pójść do banku po kredyt”. I jeszcze jedna charakterystyczna fraza, znana z czasów prób ratowania stoczni: pieniądze muszą się znaleźć, tylko trzeba mieć dobrą wolę i chęci. Kaczyński stwierdził, że PiS nie wierzy, aby nie było środków na żłobki, przedszkola, mieszkania dla młodych, drogi. Te środki muszą się znaleźć, „to jest nasz program, Polacy mają prawo do marzeń” – triumfalnie podsumował Kaczyński.

Ten ton zatroskania o „porzuconych przez Tuska” ludzi widać też w innym niedawnym wystąpieniu lidera PiS: „Gdzie jest premier, czy premier przypadkiem nie porzucił tych, którzy głosowali na niego w 2007 r.?”. Kaczyński dał do zrozumienia, że obecne trudności ekonomiczne dotyczą głównie tych właśnie wyborców, z frankowego pokolenia. Chce pokazać, że kontrakt z Tuskiem, zawarty w 2007 r., nie działa, że jego wyborcy, ci „młodzi, wykształceni z wielkich miast”, zostali na lodzie z frankiem po 4 zł i benzyną po 5,50. „Mamy niedobry rząd, który nie dba o ludzi” – to inne zdanie Kaczyńskiego z ostatnich dni.

Kaczyński wie, że nie jest w stanie mentalnie dotrzeć do wyborców PO na tyle, aby skłonić ich do głosowania na swoją partię, ta socjologiczna przepaść jest nie do zasypania. On chce tylko osłabić motywację, przyczernić w ogóle obraz polityki jako dziedziny marnej, gdzie nie dostaje się tego, na co się umawiało. Takich stwierdzeń będzie coraz więcej. Druga fala kryzysu jawi się jako szansa dla PiS.

Atmosfera końca świata

A wyniki ostatnich sondaży pokazują, że wyraźnie rośnie liczba „niezdecydowanych”, co może świadczyć o skuteczności kampanii zniechęcania, zwłaszcza że nawet ci, którzy w badaniach deklarują poparcie dla partii Tuska, ostatecznie do wyborów mogą nie pójść. Jak wieść niesie, z zamawianych przez PiS badań opinii wynika, że większość niezdecydowanych to właśnie miękki elektorat Platformy sprzed czterech lat. W niektórych sondażach niezdecydowani to nawet 28 proc. badanych, a w grupie wiekowej 18–24 lata – ponad 40 proc.

Podobny procent niezdecydowanych objawił się przed zwycięskimi dla PiS wyborami w 2005 r., a w wygranej przez Platformę elekcji w 2007 r. było to tylko kilkanaście procent. Przypomnijmy zarazem, że różnica pomiędzy frekwencją wyborczą w 2005 r. a w 2007 r. wyniosła ok. 14 proc. Nie należy wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, ale zbieżność tych wielkości jest zastanawiająca: wahający się w 2005 r. nie poszli do wyborów, dwa lata później połowa z nich przestała się wahać i poszła (głosując w większości na partię Tuska), a teraz znowu ma wątpliwości.

Pytanie rolnika spod Przysuchy, któremu trąba powietrzna zniszczyła uprawy: „jak żyć, panie premierze”, robi oszałamiającą karierę i może stać się głównym motywem kampanii. SLD wykorzystuje je w spocie, ale także Jarosław Kaczyński oraz inni politycy PiS używają tej frazy.

Atak partii Kaczyńskiego na PO wychodzi zresztą z dwóch przeciwnych stron: że Platforma przez cztery lata nie przeprowadziła reform oraz że po wyborach wprowadzi radykalny program oszczędnościowy z cięciami w budżecie, co dotknie przede wszystkim wspomnianych „zwykłych ludzi”. No i nieustanne wbijanie frazy o „winie Tuska”. Antoni Macierewicz będzie utrzymywał w gotowości twardy elektorat PiS (pełna wersja jego raportu w sprawie Smoleńska ma się ukazać we wrześniu), a Jarosław Kaczyński ma teraz podobno odwiedzać okręgi wyborcze i robić zakupy na lokalnych targowiskach (czyli „drożyzna”, „jak żyć...” itd.), co ma rozmiękczać determinację wyborców Platformy. Będzie się mówiło o benzynie, kredytach, cenach podręczników, wydatkach studentów – w rytm kalendarza.

W partii Tuska narasta świadomość, że wynik wyborów jest niepewny, że niewykluczony jest rezultat w okolicach mikrego remisu, z niewielkim wskazaniem na Platformę, może jeszcze gorzej niż w wyborach samorządowych (różnica ok. 7 proc.). A to spowoduje, że odbieranie Tuskowi legitymacji do rządzenia jeszcze się nasili, ponadto przy pogorszeniu się nastrojów będzie możliwe odwrócenie sojuszy, z ewentualnością powołania „rządu fachowców”, o którym kiedyś wspominał Grzegorz Napieralski.

W kilkunastoprocentowe przewagi, jakie uparcie pokazują sondaże, doliczając partiom proporcjonalnie niezdecydowanych, żaden poważny polityk PO nie wierzy. Wciąż jednak PO nie ma dobrego pomysłu, jak tę tendencję odwrócić i zyskać wyraźny, drugi oddech. Z tego zapewne powodu Tusk zaproponował Kaczyńskiemu i jego ludziom cykl debat, co pozwoliłoby przerwać poetykę ogólnego biadolenia i ułatwiło przejęcie Platformie politycznej inicjatywy.

Platformersi mają się nie chwalić osiągnięciami (bo to irytuje), stawiać raczej na konieczność kontynuowania rządów, aby wreszcie wszystkie obiecane cele osiągnąć („Polska w budowie”). Ale w atmosferze końca świata, ogólnego upadku i spodziewanego tabloidowego bombardowania przez zapowiadany od września nowy dziennik „Gazety Polskiej” może być to bardzo trudne.

Język kontynuacji jest z zasady nieefektowny, zwłaszcza że ma być to kontynuacja nie triumfu, ale małej, kryzysowej stabilizacji. Politykom Platformy pozostaje przypominać, że Kaczyński też niczego nie załatwi lepiej, ale za to doda swoje paranoje, za co został cztery lata temu odesłany do opozycji. Sztabowcy Platformy nastawiają się przede wszystkim na reagowanie na ataki PiS; nie będą przekonywać, że jest rewelacyjnie, ale że nie jest tak źle, jak mówi PiS, który też ma swoje za uszami.

W Platformie trwa namysł nad dalszą strategią; jak m.in. pokazać, że PiS po ewentualnym zwycięstwie nie przeprowadzi żadnych reform, których brak zarzuca Tuskowi, ale – chcąc przypodobać się swojemu elektoratowi – znajdzie sposób na wydrenowanie tych lepiej zarabiających. Kaczyński już mówił o „głębokich kieszeniach”, w których można znaleźć pieniądze na zaradzenie kryzysowi. Problem jest taki, że Platforma nie chce wyjść na partię ludzi bogatych, bo to by ucieszyło PiS. Jednocześnie szuka się sposobów na przypomnienie IV RP, także w wersji dla najmłodszych wyborców, którzy w tamtym czasie mieli po 14–15 lat (powrót do spraw „nacisków” w wersji ostrzejszej niż w raporcie Czumy). Zatem: nowy początek PiS kontra kontynuacja normalności, przebudzenie narodu versus powstrzymywanie oszołomów. Takie będą główne fronty tej kampanii.

Walka będzie o tyle gorętsza, że po raz pierwszy potykają się ze sobą o władzę dwie siły, które bezpośrednio po sobie rządziły. W jakimś sensie będą więc ścierać się dwa okresy: 2005–07 oraz 2007–11, tak jak się zachowały w pamięci, jakie budzą skojarzenia, jak się w nich ludziom żyło ekonomicznie, „godnościowo”, pod względem psychicznego komfortu. Może dlatego ani PiS, ani Platforma nie wydają się specjalnie wierzyć, że mają samoistną siłę, własną energię, która niezależnie od stanu przeciwnika da im sukces. PiS musi się odbić od Tuska, Platforma od Kaczyńskiego. Paradoksalnie, jakby oba ugrupowania chciały uchodzić za mniejsze zło (dla 13 proc. wyborców, według niedawnego badania CBOS, to główna motywacja). I nie tylko one.

Puste baki

SLD chce się w kampanii upodobnić do Platformy, tnąc radykalne skrzydła, ale jednocześnie stając się ugrupowaniem bez wyrazu i większego sensu. Przybiera wszystkie złe cechy partii Tuska, nijakość, bezbarwny centryzm, ale nie przejmuje żadnych zalet i nie ma lidera porównywalnego z obecnym premierem. Napieralski najwyraźniej chwycił się tego, że sporo wyborców uważa Sojusz za partię drugiego wyboru (w jednym z badań – 20 proc.). Dlatego chce gdzieś ten Sojusz przemycić do świadomości wyborców, jako takie mniejsze zło, do rozważenia dla zniechęconych głównymi postaciami telenoweli. Jest jednak w tej partii, z tym liderem, głęboki rys niepowagi, brak gatunkowego ciężaru, z czym ugrupowanie nie może sobie poradzić.

Nawet ogłoszone hasło wyborcze „Jutro bez obaw” brzmi banalnie, wpisując się w tę drętwą kampanię, w trakcie której, jak się wydaje, opuścił Napieralskiego nawet Aleksander Kwaśniewski. Na niedzielnej konwencji Sojusz starał się przekonywać, że jako jedyna partia ma poważny program. Ale zawarte w nim obietnice, jak „zapewnienie do 2025 r. dojazdu koleją do Warszawy z każdego miasta wojewódzkiego w czasie nie dłuższym niż trzy godziny” albo „określimy maksymalny czas oczekiwania na świadczenie zdrowotne, skrócimy kolejki, zniesiemy limity porad, konsultacji oraz przyjęć do szpitala”, bardzo się już stylistycznie zestarzały, tak – w przypadku zresztą każdej partii – można pisać do woli i wyborcy też to wiedzą.

Ludowcy natomiast w tej wielkiej rozgrywce nie uczestniczą, nie mają takich ambicji jak lider SLD, który na wspomnianej konwencji stwierdził, że jego partia „jest w lidze mistrzów na scenie politycznej” i dlatego jest tak atakowana. PSL co cztery lata, jak to rolnicy, wychodzi w pole, zbiera swoje i czeka na propozycje z wielkich klubów.

Dla kampanii antyfrekwencyjnej i rozwijanej przez PiS niektóre okoliczności mogą okazać się sprzyjające. Bilans ostatniego czterolecia, w opinii wielu komentatorów, także przychylnych Platformie, wypada średnio i nie tylko dlatego, że po drodze Polskę także dotknął światowy kryzys i poraniła ją – ze wszystkimi konsekwencjami – tragedia smoleńska (raport ministra Millera jest swoistym zapisem niesprawności państwa, historycznej, lecz także tej, która obciąża rządzącą ekipę). Także dlatego, że PO z wielu obietnic się wycofała, wiele inicjatyw zaniechała, w praktyce pokazała przypadłości, z którymi wcześniej programowo walczyła, wytykając je przeciwnikom.

Nie chodzi o to, że wyborcy powiedzą sobie: Platforma już nie ma nowych pomysłów na walkę z kryzysem, teraz trzeba dać szansę PiS. Kaczyńskiemu wystarczy rozumowanie takie: w sytuacji globalnego kryzysu, gdzie niewiele zależy od pojedynczych państw i decyzji ich władz, właściwie „wszystko jedno, kto będzie rządził”, a dawne strachy przed IV RP, w sytuacji zagrożenia światowego ładu ekonomicznego, nie mają już większego znaczenia. Zmieniła się proporcja spraw.

Zwłaszcza że Platformie trudno jest teraz wiarygodnie przedstawiać kolejną wersję tamtych marzeń, kto w to uwierzy? Nie ma też w sobie większego kapitału przyszłościowego, wszystko już o rządzących wiadomo, trudno przyjąć, że w baku mają jeszcze wiele paliwa, nową energię. To może pod tym względem będą najtrudniejsze wybory i najmniej komfortowe.

Zohydzanie funkcjonalne

Zasada mniejszego zła szczególnie słabo brzmi dla ludzi młodych, którzy dopiero rozglądają się po dorosłym świecie i cechuje ich pokoleniowa niecierpliwość. Zachęta do grillowania nie bardzo do nich przemawia, bo to nie ich aspiracja i styl. Każda polityka dopasowana do „dzisiaj” nie może być dla nich programem, bo oni chcą widzieć jutro. A też i niekoniecznie pamiętają, co działo się w Polsce przed 2007 r. Tusk nie mówi do nich nic przekonującego i trafiającego w potrzeby. Kaczyńskiego mogą traktować jako swoiste dziwadło, ale dystansować się będą do nich obydwu. Prezes PiS zaś zgodzi się na tworzenie negatywnej zbitki „popisowi popaprańcy”, gdyż każde zohydzenie polityki, nawet gdyby on sam miał być tego elementem, służy jego partii.

To może więc być najbardziej emocjonalna i najmniej merytoryczna kampania, specyficzny festiwal agresywnej bezradności, bo coraz więcej zależy od globalnych procesów, co już Tusk wie, a Kaczyński udaje, że nie wie.

Polacy niby znużyli się walką dwóch głównych graczy, lecz w praktyce odrzucają wszystkich, którzy wtrącają się między wódkę a zakąskę. W jakiś sposób ten pojedynek ich fascynuje, jakoś oddaje jednak kulturowy i ideologiczny podział kraju. Trwanie tego klinczu pokazuje, że mamy do czynienia z procesem prawdziwym, silniejszym i głębszym, niżby się czasami wydawało.

Ten stan trwa już tak długo, że chyba trzeba przyjąć do wiadomości, iż taka jest akurat faza historii, która zresztą trwać może jeszcze przez wiele lat. Podział, który dokonał się i utwardził po 2005 r. i którego przezwyciężenie zdaje się w tej chwili niemożliwe, najwidoczniej odzwierciedla jakąś głębszą i autentyczną prawdę o społeczeństwie, jest jego obrazem. On się nie zmieni, jeśli społeczeństwo się nie zmieni. Od tej konfrontacji nie da się uciec, nie popadając w polityczny infantylizm. Dekoracje się trochę zmieniły, ale uczestnicy sporu, racje, emocje i wizje demokracji – nie. To nadal ten sam mecz wciąż nieskończony.

Decyzja o niepójściu do wyborów, nawet jeśli samodzielna i głęboko uzasadniona, jest na rękę ugrupowaniu Jarosława Kaczyńskiego, któremu, w maksymalnym wariancie, chodzi o to, aby znowu – jak w 2005 r. – przy poparciu co dziesiątego obywatela poprowadzić, w imieniu całego narodu, swoją mglistą rewolucję.

Polityka 35.2011 (2822) z dnia 24.08.2011; Polityka; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Odbijany"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną