Rozbieżności w ocenie monitoringu nie byłyby tak skrajne, gdybyśmy mieli ustawę regulującą jego stosowanie. A tej, mimo wystąpień o nią kolejnych już rzeczników praw obywatelskich i generalnych inspektorów ochrony danych osobowych, nie możemy się doczekać.
Monitoring wizyjny (z ang. closed circuit television – CCTV) pojawił się w Polsce za rządów Edwarda Gierka, kiedy to otwarty w 1976 r. warszawski Dworzec Centralny wyposażono w pierwsze kamery. Dziś w Warszawie jest już ich tyle, że prawie każdy jej mieszkaniec, od chwili wyjścia z domu, trafia w pole widzenia którejś z nich. Na drzwi i balkon jego mieszkania, na przydomowy śmietnik i parking spoglądać może kamera zainstalowana przez wścibskiego sąsiada, wspólnotę mieszkańców, zarząd mieszkaniowej spółdzielni czy zarządcę apartamentowca. Ważniejsze ulice, place i parki są obserwowane przez 407 kamer obsługiwanych całą dobę przez 180 operatorów z Zakładu Obsługi Systemu Monitoringu (ZOSM) podległego prezydentowi miasta. Dodatkowo 23 kamery policyjne monitorują ruch drogowy na ważniejszych skrzyżowaniach. Kamery mamy też na stacjach benzynowych, parkingach, w przejściach podziemnych, w bankach i przy bankomatach, na dworcach, w supermarketach, na lotnisku, w metrze i miejskich autobusach. Znajdziemy je w kantorach, a wręcz naszpikowane są nimi tzw. inteligentne biurowce. Kamery wiszą w szkołach, przedszkolach, zakładach karnych, kościołach, szpitalach, izbach wytrzeźwień i domach pomocy społecznej. W zasadzie są już wszędzie.
Dzięki zoomowi cyfrowej kamery jej operator odczyta numer rejestracyjny samochodu i uzyska wyraźny wizerunek twarzy człowieka (pozwalający na identyfikację) z odległości kilkuset metrów. Najczęściej nawet nie wiemy, z jakiego kierunku i z jakiej odległości wpatruje się w nas jej obiektyw.