Wszystko jest już jasne: największe partie zamknęły listy wyborcze do parlamentu. Jako ostatnie pokazało kandydatów Prawo i Sprawiedliwość. Można powiedzieć, że najefektowniej tworzyła listy PO (transfery!), najspokojniej PSL, być może najskuteczniej – PiS, a zupełnie niezrozumiale SLD.
Listy PiS (liderów zaprezentowano w sobotę we Wrocławiu) nie zaskakują. Potwierdziły się wcześniejsze informacje, że dobre pozycje uzyskali najbardziej prezesowi wierni; że nieco obniżano szansę tych, którzy kiedyś zbłądzili, ale karnie wrócili na łono matki partii; że sporą grupę będą stanowić współpracownicy Lecha Kaczyńskiego oraz bardzo wyraziści przedstawiciele IV RP zarówno z CBA (z Mariuszem Kamińskim na czele), jak i innych służb specjalnych oraz prokuratury. Wzmocniony też nieco został „pion inteligencki” o grupę kilku naukowców, np. prof. Józefinę Hrynkiewicz.
Niewątpliwie jest to merytorycznie drużyna lepsza od obecnej, ale przede wszystkim jest połączona tą samą smoleńską emocją (przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy stanowią znaczącą reprezentację, a Antoni Macierewicz jest gwiazdą kolejnych konwencji), tą samą oceną obecnych polskich spraw (nieudolny, niekompetentny rząd) i polityki zagranicznej (zdrada, zginanie kolan przed Rosjanami). Taki wizerunek Polski rządzonej przez koalicję PO-PSL będzie więc rozgrywany w kampanii, on ma być spoiwem dla wyborców. Gra jest cyniczna, ale czy będzie skuteczna?
Prawo do debat Tusk uzyska, jak się rozliczy z czterech lat, bo to nie jest tak, że wszystko można zresetować i na nowo usiąść do debaty” – tę złotą myśl wygłosił poseł Mariusz Błaszczak (lider listy podwarszawskiej) po tygodniowym jałowym debatowaniu o debacie, do której PiS wyraźnie się nie spieszy. Trudno się temu dziwić, gdy ciągle żywa jest pamięć o przegranych debatach Kaczyńskiego i obawa przed brakiem kompetencji własnego zaplecza.