Racjonalnie rzecz biorąc, spotkanie przedwyborcze jest dość ryzykownym, a czasem bezsensownym przedsięwzięciem. Hałas i chaos. Pytania albo pełne agresji, albo – niezrozumiałych dygresji. Politycy w większości uparcie wystawiają się na tę próbę, choć są i tacy, których konfrontacje z publicznością przyprowadziły do stanów depresyjnych. Ich opowieści układają się w instruktaż, jak wejść między ludzi, żeby wyjść z tego obronną ręką.
Zasada 1: Rozbierz się
Naczelna zasada marketingu politycznego brzmi: nie ma lepszego sposobu, by uwieść wyborcę, niż wizyta znanego polityka, który nadstawi ucha, uściśnie rękę i spojrzy w oczy. Jeśli jesteś znany z telewizji, w terenie będą cię raczej podziwiać i chętnie obejrzą na żywo. Dlatego – jak uważa sztab PO oraz marketingowi eksperci – przejazd Tuskobusa nie zaszkodzi premierowi. Mimo ataków wściekłych kiboli, zawiedzionych plantatorów papryki, płaczących emerytów, kpin oponentów i złośliwych mediów. Ktoś, kto potrafi wysłuchać i nie boi się otwartej krytyki, zawsze zyskuje. To jest bardzo specyficzna umiejętność. Wyobraź sobie, że stoisz na golasa na tekstylnej plaży. Następnie polub tę sytuację. Już? Teraz możesz ruszyć w teren i przekonywać wyborców do swojej osoby.
Widać, że Donald Tusk to potrafi. Podobne umiejętności posiada Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa kampanii PO: – Szliśmy ostatnio Nowym Światem, wstępowaliśmy do sklepów, rozmawialiśmy z ludźmi. Za nami przez cały czas szedł człowiek i krzyczał, że należy mi się kulka w łeb. Trwało to ponad godzinę. Na początku było mi nieprzyjemnie, ale potem po prostu przestałam go słyszeć. Tego się w polityce nauczyłam, żeby nie brać do siebie inwektyw.
Poseł B. (prawie codziennie widać go w telewizji) kiedyś wstydził się zaczepiać ludzi i wchodzić do cudzych domów.