Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rozwibrowanie

2007, 2010, 2011. Nowe kampanie, stare chwyty

„Sprawdza się strategia PiS, którą zapowiadaliśmy kilka tygodni temu: zniechęcanie do polityki w ogóle, kampania antyfrekwencyjna, pokazywanie niemocy rządzących”. „Sprawdza się strategia PiS, którą zapowiadaliśmy kilka tygodni temu: zniechęcanie do polityki w ogóle, kampania antyfrekwencyjna, pokazywanie niemocy rządzących”. Mirosław Gryń / Polityka
Pozorna nuda tej kampanii kontrastuje z wagą wyborów. Wszystkie ostre narzędzia do rozprawienia się z przeciwnikami są na razie pochowane w rękawach.
„Cechą polskiej polityki była zawsze słaba pamięć, ale teraz jest ona wyjątkowo krótka”.Mirosław Gryń/Polityka „Cechą polskiej polityki była zawsze słaba pamięć, ale teraz jest ona wyjątkowo krótka”.
„Wyborczy cyrk zatem sam się demaskuje, ale to nie odstrasza widowni. Już kilka tygodni temu przecieki ze sztabu PiS anonsowały, że prezes będzie znowu ocieplany”.Mirosław Gryń/Polityka „Wyborczy cyrk zatem sam się demaskuje, ale to nie odstrasza widowni. Już kilka tygodni temu przecieki ze sztabu PiS anonsowały, że prezes będzie znowu ocieplany”.

Można mieć poczucie wielkiego déjà vu. Jarosław Kaczyński znowu złagodniał, „zmerytoryczniał”, schodzi rzekomo z linii ciosu, PiS „zaczął mówić”, kiedy Platforma „krzyczy”, jak napisał jeden z prawicowych publicystów. Charakterystyczne jest to nieoczekiwanie szczere słowo „zaczął”, jak należy rozumieć, trzeba być za to tej partii wdzięcznym i wzruszać się, że na chwilę przestała krzyczeć.

Cechą polskiej polityki była zawsze słaba pamięć, ale teraz jest ona wyjątkowo krótka. Dzieje się to, co się ogłasza, a ogłoszono, że prezes Kaczyński znowu stał się miłym, ciepłym, starszym panem, który mówi o gospodarce, a nie o pancernej brzozie, która spowodowała katastrofę samolotu. Nawet samospalenie zdesperowanego człowieka przed Kancelarią Premiera zostało przez lidera PiS potraktowane na razie bardzo powściągliwie; ale on nie musiał, zrobiły to za niego zaprzyjaźnione media, które ogłosiły, że w tej sprawie „nie dadzą sobie zamknąć ust”. Redaktor prawicowego portalu napisał wprost o wstydzie premiera, którego nie było w miejscu pracy, kiedy doszło tam do dramatycznego wydarzenia. Rzecz w tym, że Kaczyński nie musi robić wielu rzeczy, bo ma od tego innych. Sam może być spokojnym panem, a i tak potrzebne treści znajdą się w publicznym obiegu.

Ten wyborczy cyrk zatem sam się demaskuje, ale to nie odstrasza widowni. Już kilka tygodni temu przecieki ze sztabu PiS anonsowały, że prezes będzie znowu ocieplany, że wycofa na zaplecze bardziej wyraziste – oględnie mówiąc – postaci tego ugrupowania, że wyciszy się Smoleńsk (podobno odwołano planowaną na wrzesień prezentację pełnej wersji raportu Macierewicza), że zaczną się łowy na młodzież, że zrezygnuje się z najostrzejszej retoryki.

Wydawałoby się, że już takie zapowiedzi automatycznie rozbrajają cały projekt, bo wprost informują, że nadchodzi kolejne wielkie oszustwo. Ale okazało się, że bynajmniej. I efekt jest – różnica między PiS a Platformą wyraźnie się zmniejszyła. Zresztą wystarczy czytać wywiady prezesa w „Gazecie Polskiej” czy dokładnie wsłuchiwać się w to, co mówi podczas kampanijnych spotkań w terenie. Tam padają te same kwestie co zawsze, tyle że formułowane z mniejszym niż zwykle ładunkiem insynuacji, nastąpiło złagodzenie formy przy zachowanych treściach. Prezes złagodniał centralnie, dla szerokiego telewizyjnego odbiorcy; lokalnie zaś bez zmian, Macierewicz i inni objeżdżają teren i podtrzymują parę pod kotłem. Określenie „Wielka Ściema”, którego lubi używać propisowski poeta Jarosław M. Rymkiewicz, idealnie pasuje do kampanii PiS.

Zastosowana dzisiaj kampanijna metoda jest dość wierną kopią tej, którą PiS wdrażał podczas kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego w zeszłym roku. Są niemal dosłowne analogie: wówczas Kaczyński dobrze wyraził się o politykach lewicy, zwłaszcza o Józefie Oleksym, ale też o Napieralskim, teraz chwali Buzka i Lewandowskiego z Platformy; wtedy postawił na młodych, jak się to mówiło, „ładne buzie”, teraz na nowe „aniołki”. Rok temu był rzeczowym panem, który podczas telewizyjnej debaty odczytywał ekonomiczne dane, teraz brylował w Krynicy podczas gospodarczego kongresu. Przed wyborami prezydenckimi traktował swego rywala Bronisława Komorowskiego z widoczną rewerencją, teraz też nagle deklaruje chęć z nim współpracy. Ale po drodze stwierdził, że Komorowski został wybrany przez nieporozumienie, i odmawiał wizyt w Pałacu Prezydenckim. Między ociepleniami panowała zima, powrót najostrzejszej retoryki, znanej z lat 2005–07.

Jeszcze do tego w 2010 r., w dzień po wyborach, prezes PiS w istocie przyznał, że była to czysta gra, obliczona na pozyskanie skołowanych wyborców, że była to koncepcja błędna, do której go niecnie namówiono, a w dodatku był pod wpływem środków uspokajających. Po czym wyrzucił z partii wszystkich głównych sztabowców tamtej kampanii. Na front wrócili starzy znajomi: Macierewicz, Fotyga, Brudziński, Kempa, Ziobro, Kamiński z ojcem Rydzykiem w tle – te właściwe i stałe „aniołki” Kaczyńskiego (dzisiaj znowu usunięte na głębokie tyły).

Pisano wówczas, że wiarygodność szefa PiS spadła ostatecznie do zera, że wyborcy już mu nigdy nie uwierzą, nigdy nie dadzą się nabrać na podobny numer. Przecież sam Kaczyński po wyborach prezydenckich powiedział w „Newsweeku”: „Wygląda na to, że zmiękczanie mojego wizerunku kompletnie nic nie dało, a tylko zdemobilizowało nasz twardy elektorat”.

A jednak PiS bez cienia zażenowania zdecydował się powtórzyć w całości to przedstawienie. Nie ma najmniejszych powodów, aby sądzić, że zakończy się ono inaczej niż rok temu, i to bez względu na osiągnięty przez PiS wynik. Na drugi dzień po wyborach „merytoryczna” kampania zostanie odwołana, nowe aniołki pochowane do swoich pudełek, a stare wrócą na pierwszą linię.

Jak to się może ponownie udawać? Wydarzenia polityczne mają bardzo krótki żywot i nie układają się w świadomości społecznej w sekwencje. To nie jest jedna, ciągła fabuła podzielona na odcinki, ale każdy z nich ma własną narrację, emocjonalny ładunek i punkty zwrotne. Odbiorcy tego spektaklu siadają do każdego odcinka niejako na nowo. Znaczenie ma tutaj zalew istotnych, ale też kompletnie nieważnych informacji, niekompetencja odbiorców w sprawach ekonomii, brak znajomości mechanizmów i struktur państwa, percepcyjna wybiórczość, wreszcie psychologiczna prawidłowość – znana choćby ekspertom od marketingu i reklamy – powodująca, że nawet świadomość użytych środków perswazji nie uodpornia na ich działanie.

Sprawdza się strategia PiS, którą zapowiadaliśmy kilka tygodni temu: zniechęcanie do polityki w ogóle, kampania antyfrekwencyjna, pokazywanie niemocy rządzących, przedstawianie kraju jako miejsca ekonomicznego i moralnego upadku. I tę regułę widać: im w sondażach mniejszy odsetek zdecydowanych pójść na wybory, tym różnica między PO a PiS mniejsza.

Znany z sympatii do PiS profesor z Torunia Andrzej Zybertowicz wprowadził kiedyś termin „rozwibrowanie”; wtedy miał na myśli służby specjalne, ale teraz jego pojęcie świetnie nadaje się do określenia tego, co się dzieje z elektoratem: utraty busoli, kryteriów, punktów oparcia, systemu wartości, hierarchii ważności spraw. Rozwibrowanie miało służyć niegdyś przejęciu kontroli nad służbami, teraz chodzi o kontrolę nad elektoratem. Prezes Kaczyński złagodniał nie dlatego, aby do siebie kogoś nowego przekonać, ale po to, aby złagodzić obawy przed swoją partią. Po to, aby nie trzeba było już się koniecznie przed nią ratować, głosując na PO. Na jednym z prawicowych portali ukazała się niedawno analiza, która dokładnie, na zasadzie kolejnego autodemaskowania, wyłuszcza istotę tej strategii: nie musicie kochać PiS, ale czy naprawdę podoba wam się rząd Tuska? Może lepiej 9 października zostać w domu?

Platforma nie radzi sobie dobrze z kampanią PiS. Przez dłuższy czas jej politycy sprawiali wrażenie, jakby nie mogli uwierzyć, że Kaczyński zastosuje swój stary, zdawałoby się, skompromitowany chwyt, a zwłaszcza że okaże się on skuteczny. Dopiero ostatnio bardziej włączył się w kampanię – jak wieść niesie, zmieniając swoje wcześniejsze plany – sam Tusk, ale pomysł z objazdem kraju okazał się ryzykowny, gdyż pytania, jakie napotyka podczas spotkań, zbudowane na haśle plantatora papryki „jak żyć”, jakby pochodziły wprost ze sztabu PiS, mimo że czasami kryją się za nimi smutne ludzkie losy; do tego ci kibole czyhający na niego w kilku miastach.

A Tusk nie ma mocnych odpowiedzi, stara się współczuć i mimo woli bierze to wszystko na swoje i rządu barki. Jakby odpowiadał na zarzut Kaczyńskiego, wypowiedziany podczas spotkania prezesa z paprykarzem, że obecnej władzy „brakuje dobroci i empatii”, że nie potrafi „pochylić się nad potrzebującym”. (O strategiach polityków i o oczekiwaniach wyborców piszemy też na s. 22).

Na obrazach z trasy tuskobusu praktycznie nie widać zwolenników Platformy, nawet w rejonach, gdzie – jak pokazują badania opinii – partia ta powinna mieć ich znacznie więcej niż inne. Wydawałoby się, że sztab PO powinien to wiedzieć. Zapewne jednak Tusk uznał, że straty, jakie może ponieść podczas tego autobusowego rajdu, będą jednak mniejsze niż zyski w postaci wizerunku człowieka, który nie obawia się stanąć twarzą w twarz z ludźmi, pokazać swoje zmęczenie, utrudzenie, ale i wiarę w to, co robi. Autobusowy rajd wygląda trochę tak: zróbmy coś, aby przełamać marazm. Jeśli ten chwyt przyniesie rezultat, to trochę wbrew marketingowym prawidłom.

Sytuacja Tuska jest trudna. Wygląda podobnie jak w 2007 r., kiedy notowania PO spadały, PiS rosły i dopiero słynna debata oraz płacz posłanki Sawickiej odwróciły tendencję. Ale teraz debaty Kaczyński nie chce. Dlatego można odnieść wrażenie, że deklaracja premiera, iż Platforma nie powinna tworzyć rządu, jeśli nie wygra wyborów, jest odzwierciedleniem jego analizy politycznej sytuacji. Rzeczywiście, niewykluczone, że sądzi on, iż jeśli Platforma miałaby wygrać wybory jednym punktem, to już lepiej, aby je o punkt przegrała. Korzystniej byłoby być bardzo silną opozycją niż bardzo słabą formacją rządzącą.

Przy niedużej przegranej PO rząd zacząłby tworzyć Kaczyński, użerając się z Napieralskim i Pawlakiem o stanowiska i wpływy. Mogłaby wyjść z tego powtórka z koalicji z Samoobroną i LPR, jakieś dziwaczne pakty stabilizacyjne, rządy fachowców albo chwiejna koalicja, której uczestnicy próbowaliby się nawzajem zniszczyć, w czym Kaczyński ma już doświadczenie. A jego ewentualni partnerzy, znając historię Leppera i Giertycha, postępowaliby ostrożniej i bardziej bezwzględnie. Być może Tusk liczy na to, że taka kolejna egzotyczna koalicja szybko by się skompromitowała i zawaliła, a wtedy Platforma, jak w 2007 r., byłaby jedynym kołem ratunkowym w przyspieszonych wyborach.

Drugi wariant – kiedy to minimalnie zwycięska Platforma tworzy z mozołem rząd z tymi samymi przystawkami, Napieralski zostaje wicepremierem i żąda satysfakcji we wszelkich dziedzinach, a Pawlak oczekuje odświeżenia układu na nowych warunkach – może jawić się Tuskowi jako koszmar. Wtedy PiS, pozostający bardzo silną (praktycznie jedyną) opozycją, zachowuje względną świeżość i czeka na ostateczny upadek skompromitowanej koalicji III RP. Po czym – jak Orbán na Węgrzech – występuje w roli uzdrowiciela polityki i przejmuje całą pulę z tej masy upadłościowej. Są jeszcze warianty pośrednie, kiedy to po wyborach zaczynają się rozłamy w partiach. PiS liczy na frondę w Platformie, Platforma na podobny proces w SLD. Ale dotąd takie rachuby się nie potwierdzały, nawet w stosunku do najbardziej amorficznej ideowo Samoobrony.

Kaczyński, jeśli wygra nawet minimalnie, może – nie myśląc o faktycznym rządzeniu – na pewien czas przejąć władzę, zostać premierem (jeśli prezydent jemu powierzy taką misję), mieć swoich ministrów i, aż do momentu fiaska pozorowanych rozmów koalicyjnych, przez kilka tygodni kontrolować Kancelarię Premiera i resorty. Lider PiS będzie mógł mówić, że zrealizował część swoich zamiarów, np. przejrzenie dokumentacji dotyczącej katastrofy smoleńskiej. Stworzyłaby się nowa legenda premiera Kaczyńskiego, który objął rządy, ale na skutek zmowy, układu i znanych od lat przeciwności losu nie mógł ich kontynuować. Zbiornik z martyrologią zostałby znowu zapełniony, a opowieści o walce o nową Rzeczpospolitą mogłyby grzać jego partię przez dłuższy czas. Jeśli Kaczyński nie stworzy rządu, nikt się specjalnie nie zdziwi, bo słynny jest jego „brak zdolności koalicyjnych” (na skutek zmowy elity III RP, rzecz jasna).

Ale jeśli to Tusk nie stworzy gabinetu, będzie to oczywiście jego wina, uchylanie się, strach przed narodem itp. – tu oczekiwania są znacznie większe. Kaczyński wyrobił sobie pozycję szczególną, potencjalnego zbawcy, czekającego na wielki moment, którego przejściowe przegrane są moralnymi zwycięstwami. Charakterystyczny był tu list prezesa PiS do Tomasza Adamka po jego dotkliwej porażce z Witalijem Kliczko, w którym Kaczyński ogłosił polskiego boksera de facto zwycięzcą. Tusk nie ma takiego alibi jak rywal, musi wygrywać naprawdę.

Te wszystkie rachuby oscylują wokół kilku procent poparcia w wyborach. 5 pkt proc. przewagi Platformy nad PiS to dzisiaj triumfalne zwycięstwo, ale 2 to dotkliwa przegrana. Za to choćby 1 proc. na korzyść PiS oznacza dla tej partii wykonanie planu. Wydawałoby się, że przy tak wąskich granicach sukcesu i porażki kampania powinna być wyjątkowo zażarta, ale tak nie jest właśnie dlatego, że te rachunki są skomplikowane i niejednoznaczne. Że trzeba wygrać tak, aby zwycięstwo nie okazało się porażką, że można przegrać tak, aby potem wygrać. PiS będąc ciałem zewnętrznym – na własne życzenie – wobec demokratycznego systemu III RP, za pomocą zręcznej mimikry i niesamowitej społecznej inercji, udaje normalnego gracza zatroskanego o stan gospodarki. Wszystkie ostre narzędzia do rozprawienia się z przeciwnikami są na razie pochowane w rękawach.

Stawka zbliżających się wyborów jest więc taka sama jak w 2007 r. PiS nie przegrał z powodu stanu gospodarki, bo nie o nią wówczas chodziło, ale o standardy demokracji. Dzisiaj Kaczyński chce, aby Platforma przegrała właśnie na polu ekonomii. Platformie nie udaje się dotąd skutecznie pokazać prawdziwej materii sporu i zamienić pytania „jak żyć” na pytanie „gdzie żyć”, w której Polsce. Kaczyńskiego czy Tuska?

Polityka 40.2011 (2827) z dnia 27.09.2011; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozwibrowanie"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną