Kiedy Andrzej Ż. oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił przed Kancelarią Premiera, Donald Tusk podróżował wyborczym autobusem, zwanym popularnie tuskobusem. Niedoszły samobójca ciężko poparzony trafił do szpitala. Na wieść o dramatycznym wydarzeniu premier Tusk przerwał wyborczą podróż i wrócił do Warszawy. Wyjaśnił, że musi osobiście zająć się tą sprawą i odwiedzić Andrzeja Ż. w szpitalu. Był z pewnością świadomy, że samobójcza próba – o dość na razie niejasnym charakterze – może okazać się bolesnym ciosem dla kampanii jego partii.
List Andrzeja Ż. napisany jest bowiem w tonacji przedwyborczej. Ż. informuje w nim, że jest rozczarowanym wyborcą PO, stracił wiarę w państwo, miał kłopoty z pracą, z długami, ze zdrowiem. Dla opozycyjnych strategów (choć desperat pisał wcześniej skargi także do liderów PiS i SLD) to mogłaby być wymarzona broń. Jedynym kłopotem jest to, że stacje informacyjne nie mają odpowiednio „mocnych” obrazów i tez do ilustrowania materiałów o samobójczej próbie, więc medialna atrakcyjność tematu maleje. Poparzony człowiek leży w szpitalu izolowany przez lekarzy, więc nie można go odwiedzić w towarzystwie kamer i zadeklarować pomocy, a o zaproszeniu na wyborczy wiec czy występ w reklamie nie ma nawet co myśleć.
Taka jest logika tej kampanii, taka jej narracja. Politycy jeżdżą po Polsce, demonstrując wrażliwość społeczną i empatię. Ciągną do nich przede wszystkim ludzie nieszczęśliwi, z poczuciem rzeczywistej lub urojonej krzywdy, przekonani, że jeśli dotrą przed oblicze polityka, odpowiednio głośno wykrzyczą swój żal, a kamery to zarejestrują, ich los się odmieni. Łzy, żal, pretensje są fotogeniczne i budzą emocje, a telewizja żywi się emocjami. Dlatego w relacjach polityków z podróży po kraju niewiele można zobaczyć codziennej Polski pokonującej trudności, dorabiającej się, osiągającej sukces.