Dla pracowni badań opinii społecznej przykry był szczególnie rok 2005 r. Sondaże rozminęły się z rzeczywistym wynikiem wyborczym aż trzykrotnie. Najpierw w wyborach parlamentarnych przeszacowały rzeczywiste poparcie szykujących się do koalicji PO i PiS (sondaże dawały im łącznie 60 proc., rzeczywistości zdobyły tylko 50 proc.), a także o co najmniej kilka punktów procentowych nie doszacowały poparcia SLD i PSL. Przed pierwszą turą wyborów prezydenckich większość sondażowni wskazywała sporą przewagę Donalda Tuska nad Lechem Kaczyńskim, w rzeczywistości lider PO nie odniósł tak dużego zwycięstwa (36,3 proc. do 33,1 proc.). Według większości sondaży przed drugą turą prezydentem miał zostać Tusk, tymczasem to Kaczyński okazał się zwycięzcą, w dodatku dystansując rywala o 8 punktów procentowych! Wprawdzie jedna sondażownia, czyli Polska Grupa Badawcza zwycięstwo Kaczyńskiego przewidziała, ale według niej kandydat PiS-u miał niespełna pół punktu procentowego przewagi nad liderem PO. Po wyborach media nie zostawiły na firmach badawczych suchej nitki, rozpisywano się o tym, że „Kaczyńscy wygrali z sondażami”.
Dwa lata później w wyborach parlamentarnych sondaże również odbiegły od rzeczywistości, w dodatku to w obie strony. Nie doceniono PO, zaniżając jej rzeczywiste poparcie nawet o 10 punktów procentowych. Z drugiej strony jedna z firm badawczych przeszacowała je o 5,5 punktu. Niedoszacowano także PSL, który ostatecznie zaskoczył wynikiem 9 proc., podczas gdy przedwyborcze sondaże dawały skromniejsze rezultaty.
Dla socjologów, a przede wszystkim badaczy, te różnice nie są niczym szczególnym, bo mowa jedynie o sondażach. – Sondaż nie jest prognozą rzeczywistych wyników wyborów. Oddaje jedynie stan preferencji wyborczych w dniu badania i nie musi mieć odzwierciedlenia w dniu wyborów – mówi Wojciech Hołdakowski z ośrodka SMG/KRC.