Nie chcę gderać. Ale droga, którą przez 20 lat szliśmy, skończyła się bezpowrotnie. Te wybory kończą etap modernizacji opartej na prostych rezerwach, taniej sile roboczej oraz eksploatowaniu wcześniej gromadzonych przez lata kapitałów społecznych (od demografii i wiedzy po cierpliwość i zaufanie), infrastrukturalnych (od dróg i kolei po budynki szpitalne i środowisko), finansowych (np. zdolności kredytowej państwa).
Cztery lata temu koniec pierwszego etapu zapowiedział minister Michał Boni. Opisał to hasłem „więcej Finlandii w Irlandii”. Znalazło to odbicie w raportach jego zespołu. Ale na politykę przełożenie miało nieduże. Udało się wprowadzić do politycznego języka kilka pojęć ponowoczesności – kapitał intelektualny, spójność, innowacyjność, cyfryzacja – ale niewiele z tego wynikło. Politykom, ekspertom, publicystom i urzędnikom słabo szła zmiana starych butów na nowe.
Podstawowe napięcie, przed którym po wyborach stanie nowa władza, polega więc na tym, że niemal wszystko się na świecie w ostatnich latach zmieniło (albo w niemal każdej istotnej dziedzinie ujawniła się zasadnicza zmiana), poza poglądami i oczekiwaniami znaczącej części polskich elit. W rezultacie mamy dziś w Polsce dwie potężne, ustrojone w „uwiędłych laurów liść”, dysfunkcjonalne elity polityczne. Elitę „niepodległościową” (PiS i dalej na prawo), której polityczna, społeczna i ekonomiczna świadomość utkwiła w dwudziestoleciu międzywojennym albo w PRL. Oraz elitę „transformacyjną”, której poglądy i postawy utkwiły w dwudziestoleciu pookrągłostołowym (czyli przedkryzysowym). Różnica polega na tym, że jedni wciąż rozgrywają wojnę 1920 r. oraz zamach majowy, a drudzy reformę 1990 r. oraz akcesję do Unii i NATO.
Sensowna polityka musi się teraz uporać z tymi dwoma betonowymi głazami, które blokując niezbędne reformy hamują dostosowanie Polski do nowej sytuacji i uniemożliwiają zapobieganie kryzysom ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, rynku pracy.