Jasność zapanowała właściwie jedynie w PiS, gdzie oficjalna wykładnia, sformułowana przez posła Mariusza Błaszczaka, brzmi mniej więcej tak: nie można mówić o żadnej porażce PiS, to PO ma teraz kłopoty, a już zwłaszcza Tusk. Warto zauważyć, że premier Donald Tusk stał się ponownie zwykłym Tuskiem.
Prezes Jarosław Kaczyński ten pogląd w pełni podziela: Błaszczak został natychmiast namaszczony na szefa klubu parlamentarnego, Marek Kuchciński na wicemarszałka, a więc wszystko zostaje, jak było. Nieśmiały głos Jacka Kurskiego, aby tym stanowiskiem obdarzyć Arkadiusza Mularczyka (który na Nowosądecczyźnie wywalczył dla partii dwa dodatkowe mandaty, w sytuacji gdy inni ważni tracili), nie został wzięty pod uwagę. Partia stanęła więc w szeregu, gotowa do marszu w stronę wymarzonego Budapesztu, który wszakże w wyniku wyborów jest dziś „hen, daleko, za mgłą”.
Wielka niejasność panuje w SLD, gdzie nikt oficjalnie nie chce brać funkcji lidera. Rzecz wprawdzie ma się dokonać dopiero na przełomie roku, bo Grzegorz Napieralski chce uspokojenia sytuacji w partii, ale czas oczekiwania zwiększa dezorientację. Czy kolejka popierających powinna stanąć pod drzwiami Ryszarda Kalisza (popieranego przez Aleksandra Kwaśniewskiego), czy do Leszka Millera (za którym podobno stoi sam Włodzimierz Czarzasty)? A może od razu stawać u Czarzastego? To się nazywa kryzys przywództwa, kryzys tożsamości, programu, sposobu znajdowania się w opozycji.
Nerwowe poszukiwania przywódcy trwają, ale trwa też niezłomna wiara w dogmat, że jest w Polsce ok. 30 proc. lewicowego elektoratu, który w którymś tam podejściu na jakąś lewicę zagłosuje, a najszybciej zagłosuje jednak na SLD, bo to przecież sprawdzony i znany szyld. Ta wiara w szyld zwiodła lewicową partyjną młodzież, która poszalała sobie przy układaniu list wyborczych, chcąc, by drużyna Napieralskiego była zwarta i na ciężkie targi o koalicję gotowa.