Przede wszystkim rozstrzygnięty został wielki problem polskiej polityki, który przez lata różnił obóz solidarnościowy od postkomunistycznego: czy możemy ścigać Zachód tygrysimi susami, czy jedynie drobnymi krokami? Ten spór ciągnął się od początku transformacji, od czasu planu Balcerowicza. I wygrał go polityk, który był kiedyś fanatycznym zwolennikiem szybkich reform, a dziś jest ich ortodoksyjnym wrogiem – Donald Tusk, czołowy dziś ideolog polityki drobnych kroków.
Przez ostatnie lata nieustannie słyszał, że jest nazbyt ostrożny, nazbyt asekurancki, że posuwa się zbyt wolno, że powinien przyspieszyć. Że ma świetne notowania w sondażach, że ma stabilną koalicję, że ma poparcie mediów. Jednak wynik wyborów pokazał, że racja była po stronie premiera. Platforma nie wygrała przez nokaut, zdobyła 10 proc. więcej niż opozycja. Wystarczyła zatem jedna niepopularna decyzja, jedna tak zwana bolesna reforma, kosztująca rząd kilka procent poparcia, i Tusk straciłby władzę.
Zwycięstwo Platformy jest wielkim sukcesem Tuska i dowodem jego osobistej zręczności. Ale jest także wielką porażką polskiego premiera, rozumianego jako instytucja, jako podmiot władzy. Oczywiście w powyborczych reakcjach wszyscy mówią o sukcesie, ale to jedynie opis naszych wyobrażeń na temat polskiego premiera. Przez 20 lat przywykliśmy do tego, że jest on postacią słabą, że wystarczy wyjechać na dłuższy urlop, by po powrocie zastać kolejny rząd. To, że Tusk będzie rządził drugą kadencję, czyni z niego niemal monarchę. Jednak zupełnie inny morał wyciągają z tego wydarzenia politycy. Po raz pierwszy obserwowali premiera, który z taką determinacją bronił własnej pozycji.