Premier milczy, premiera nie ma, a więc prezydent przejmuje inicjatywę, by Polska bezrządem nie stała – tak można było jeszcze kilkanaście dni temu odczytywać sygnały płynące z otoczenia Bronisława Komorowskiego. Tydzień minął i ten scenariusz zdecydowanie się nie sprawdził, jest zgoda demonstrowana na każdym kroku. Może nawet demonstrowana zbyt ostentacyjnie, co zawsze sugeruje, że coś było na rzeczy.
Niewątpliwie było. Wprawdzie jeszcze przed wyborami prezydent zapowiadał konsultacje polityczne w sprawie utworzenia nowego rządu, mówił nawet, że niekoniecznie lider zwycięskiego ugrupowania musi otrzymać misję sformowania gabinetu, ale przecież było jasne, że nie mówi tego przeciwko Tuskowi. Dość przypomnieć, że zupełnie serio rozważano wówczas wariant wygranej PiS, którego zdolność koalicyjna jest zerowa, i na tę okoliczność zapewne prezydent Komorowski zastrzegał, że ważne będzie, kto stworzy koalicję większościową i niekoniecznie musi to być zwycięzca wyborów. Mimo oczywistości tego stwierdzenia, przez kilka tygodni dokonywano komentatorskiej egzegezy, by dochodzić często do wniosku, że to także pogróżka pod adresem Tuska.
Poszukiwanie konfliktów przybierało czasem formy kuriozalne. Atmosferę podgrzewali sami politycy, głównie zresztą z partii premiera. Ci coraz śmielej powtarzali, że „im Tusk słabszy, tym Komorowski silniejszy”, że w PO obok spółdzielni Grabarczyka i grupy Schetyny kształtuje się zupełnie pokaźna frakcja „ludzi Komorowskiego” – którzy są zapraszani do prezydenckiego pałacu.
Komorowski, spekulowano, już kiedyś, ku zaskoczeniu Tuska, wypromował Schetynę na marszałka Sejmu, a więc za drugim razem będzie podobnie, tym bardziej że marszałek swoich ambicji pozostania na stanowisku nie ukrywał.